Przez dwa lata zbierałem siły, żeby powiedzieć prawdę o tym, co się działo w moskiewskim prosektorium po katastrofie w Smoleńsku. Opowiedziałem pani o tym w 2012 r. A potem straciłem za to pracę - mówi Dymitr Książek lekarz Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, który towarzyszył rodzinom ofiar tragedii smoleńskiej przy identyfikacjach ciał w Moskwie w rozmowie z Magdaleną Rigamonti.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti w Dzienniku Gazecie Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
Rozmawialiśmy o Smoleńsku pięć lat temu.
Po tej rozmowie zostałem zwolniony z pracy... Nie, inaczej to zostało załatwione: mój kontrakt z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym nie został przedłużony.
Zwolniono pana za to, że publicznie opowiedział pan o tym, co widział w moskiewskim prosektorium po 10 kwietnia 2010 r.?
Kiedy w połowie kwietnia wróciliśmy do Warszawy, to chyba nasz szef Robert Gałązkowski zaproponował, byśmy nie mówili publicznie o tym, co widzieliśmy w Moskwie.
Przystał pan na to?
Wszyscy lekarze i ratownicy przystali. Nie było innego wyjścia, dało się odczuć, że to propozycja nie do odrzucenia. Jednak wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, nikt z nas nie przewidział, co się będzie działo, jakie słowa padną z mównicy sejmowej. Mówię tu o tym, co mówiła wówczas Ewa Kopacz – o przebadaniu każdego fragmentu ciała, przekopaniu ziemi. Przecież byliśmy tam z nią, widzieliśmy, że nie został przebadany każdy kawałek ciała, że do sekcji zwłok nie zostali dopuszczeni polscy patomorfolodzy. Przez dwa lata zbierałem siły, że powiedzieć prawdę, powiedzieć, co się działo w moskiewskim prosektorium. I kiedy porozmawiałem z panią, kiedy ten wywiad się ukazał, to fakt, że przestaję pracować w LPR, przyjąłem ze spokojem. Coś za coś.
Żałował pan swojej decyzji?
Nie, absolutnie nie. Zastanawiałem się, dlaczego od razu tego nie zrobiłem, dlaczego nie powiedziałem o wszystkim po powrocie z Moskwy, po słowach ówczesnej minister zdrowia o przebadaniu każdego fragmentu ciała. Nie wiem, czy to był strach przed stratą pracy, czy nerwy, stres. Choć z drugiej strony pewnie od razu zrobiono by ze mnie oszołoma. Po powrocie do domu z Moskwy powiedziałem żonie, że jak dojdzie do ekshumacji, to się okaże, że w trumnach leży ktoś inny. Opowiedziałem wtedy pani o tym. I teraz, po pięciu latach od tej rozmowy, wszystko się potwierdza. I teraz nagle Ewa Kopacz również opisuje stosy rozczłonkowanych ciał, a kiedy ja o tym mówiłem, to słyszałem, że zbrutalizowałem wszystko, że to barbarzyństwo, że to taniec nad grobami, że nie powinienem opowiadać, że w prosektorium strasznie śmierdziało. Wszyscy, od lewa do prawa, mieli pretensje. Lewica – że jestem moher, że kibol, a prawica – że celebryta smoleński, że szukam sensacji. Rodziny ofiar utwierdzały mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, że to trzeba było powiedzieć.
Które rodziny?
Między innymi generałowe Błasik i Kwiatkowska, pani Kurtyka. One były wdzięczne za to, że to wszystko opowiedziałem. Większy kontakt z panią Błasik miałem podczas przesłuchań komisji smoleńskiej. Byłem wezwany w sprawie zamiany ciała Anny Walentynowicz. Wtedy zrozumiałem, że ci ludzie mają prawo do tego, żeby wiedzieć, kto leży w grobach, czy to są właściwe szczątki. Pamiętam z Moskwy te rodziny, pamiętam, w jakim stanie byli ci ludzie. Snuli się i po budynku prosektorium, i po hotelu jak duchy.
Mieli przecież pomoc psychologów.
Pierwsza grupa psychologów, psycholożek w zasadzie, nie powinna się tam znaleźć. Same nie radziły sobie z sytuacją. Później, już w 2012 r., te same psycholożki były na mnie nasyłane, przyjeżdżały do mnie do pracy i stanowczo zachęcały do poddania się testom. Przekonywały, że pewnie mam PTSD, stres pourazowy, ten sam, na który cierpią żołnierze wracający z misji w Iraku czy w Afganistanie. Potem znajoma psycholożka powiedziała, że mam koniecznie przyjść do niej na wizytę. Próbowano ze mnie zrobić wariata, by zdyskredytować to, co mówiłem na temat identyfikacji, udowodnić, że nie działam świadomie, że jestem chory, niepoczytalny. A ja powiedziałem tylko prawdę o Moskwie. Ale ta prawda nie była łatwa do przyjęcia ani przez stronę wówczas rządzącą, ani przez opozycję.
Próbowano pana wciągnąć w politykę?
Jestem lekarzem, a nie politykiem. Ludzi ratuję, to jest moje zajęcie. Dla mnie chore jest to, że ktoś na takiej tragedii może zbijać kapitał polityczny. Może gdyby w tych pierwszych dniach po katastrofie poinformowano społeczeństwo, że jest bardzo ciężko, że ciała są mocno uszkodzone, że trzeba zrobić badania DNA, że to wymaga czasu, cierpliwości, może gdyby od razu powołano międzynarodowy zespół lekarzy, międzynarodową komisję, to nie byłoby krzyża z puszek po piwie i mówienia o „zimnym Lechu”, nie byłoby sikania na znicze. Nie byłoby robienia polityki. Bo czy popierałeś Kaczyńskiego, czy nie, to takie akcje są barbarzyństwem. Śmieszne, że kiedy PiS doszedł do władzy, plotkowano, iż za zasługi zostanę dyrektorem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Cyrk po prostu.
W 2012 r. mówił pan o tym, że Ewa Kopacz w Moskwie była pomocna, że wspierała rodziny, pomagała w identyfikacjach.
Ale Ewa Kopacz była tam jako przedstawiciel polskiego rządu, a nie wolontariuszka. Oczywiście nie wiadomo, jakie dyspozycje dostała od premiera Tuska, ale nie wierzę w to, że pojechała tam tylko płakać razem z rodzinami, być oparciem i opoką. Nie tego oczekuje się od ministra.
A czego?
Żeby rozmawiała z Rosjanami jak równy z równym. Nie wiem, może zabrakło doświadczenia w logistyce i koordynacji zespołu, który ma ogarnąć tak straszne zdarzenie mające wpływ ma dalsze losy kraju. Dało się odczuć, że Kopacz jest tam ważna, jeśli nie najważniejsza. Ale nie wiem, czy strona rosyjska traktowała minister zdrowia poważnie, czy to był dla nich wystarczającej rangi polityk.
Na jakiej podstawie pan tak sądzi?
Choćby na takiej, że dopiero gdy grupa polskich patomorfologów (trzech lekarzy i dwóch techników) i naukowców była już na miejscu, Kopacz pertraktowała z Rosjanami o ich udziale w sekcjach zwłok, w badaniach. I w zasadzie niewiele osiągnęła.
Jak to? Przecież we wtorek 13 kwietnia Rosjanie dopuścili naszych patomorfologów do pracy.
Pracowali, ale jako obserwatorzy. Od 11 kwietnia, przez prawie dwa dni, cała ekipa polskich specjalistów siedziała bezczynnie na ławkach. I cały czas próbowali się włączyć w prace. Od 13 kwietnia dostali pozwolenie na to, by dopasowywać ubrania do ciał, do nazwisk, co zresztą było ich olbrzymim wkładem. Ale do sekcjowania nie mieli dostępu. Rosyjscy lekarze w zasadzie do końca byli nieprzystępni, nie chcieli wchodzić w żadną komitywę.
Na zdjęciach z prosektorium pojawia się wytatuowany mężczyzna.
To rosyjski technik, przyjaźnie nastawiony, pomocny, otwarty. Trochę jowialny, sympatyczny.
Ktoś z rosyjskich oficjeli podchodził do rodzin, składał kondolencje?
Nie widziałem i nie sądzę, by do tego doszło. Pamiętam tylko przesłuchania rodzin i pytania, po co tu przyjechali. Wszedłem z jedną rodziną. Najpierw jeden tłumacz, który sobie nie radził, potem drugi, nie wiem do czego potrzebny, bo członek rodziny biegle, mówił po rosyjsku. Młody prokurator wpisywał bukwami nazwiska, przyczyny przyjazdu do Moskwy. Absurdalna sytuacja. Rodziny były w całym budynku, chodziły, wychodziły na zewnątrz, były w bufecie.
Wszędzie tam śmierdziało?
Nie, tylko w tej części prosektoryjnej, sekcyjnej. Z kanałów unosił się ten smród. Ale to było najmniej ważne. Mówiłem pani o naszych patomorfologach. Oni polecieli do Moskwy z wysokiej klasy sprzętem, aparaty, obiektywy, komputery.
Korzystali z tego sprzętu?
Pamiętam, że walizki z tym sprzętem i komputery stały. To byli szef patomorfologów z Oczki (na tej ulicy w Warszawie mieszczą się Katedra i Zakład Patomorfologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego – red.) i jego podwładni, spece. Mieliśmy wszyscy wrażenie, że Rosjanom nie podobało się, że Polacy mają być dopuszczeni do pracy.
Byli tam polscy prokuratorzy.
Ale nie stali przy stołach sekcyjnych, nie pilnowali, nie nadzorowali, pojawiali się tylko, wchodzili, wychodzili. Po czym na spotkaniach w hotelu rodziny ofiar słyszały, że wszystko jest dopilnowane, że wszystko jest pod kontrolą, przeprowadzane zgodnie z procedurami.
To na takim spotkaniu przekazano informację, że trumny będą spawane i nie będzie można ich otwierać w Polsce?
Tak. Mówiono o zagrożeniach epidemiologicznych. Słyszałem to w prosektorium.
Barbara Nowacka, córka Izabeli Jarugi-Nowackiej, powiedziała, że nikt nie mówił o zakazie otwierania trumien.
Barbary Nowackiej nie było w Moskwie. O tym zakazie mówiło wiele osób, wiele rodzin ofiar. Tam nie było kogoś, kto by ze strony polskiej zarządzał całością. Nie wiem, może prokurator generalny Andrzej Seremet. Zastanawiam się, dlaczego tam chociaż na kilka godzin nie przyjechał sam Tusk. Wyglądało to tak, jakby Kopacz została rzucona na pożarcie. I teraz to ona sama się broni. Nie słychać wypowiedzi Tuska, Schetyny, innych ważnych polityków. Rosjanie uruchomili przecież ogromną biurokratyczno-techniczną machinę, której przeciwstawiono de facto kilku polskich urzędników. Oni chcieli szybko: sekcja – okazanie – identyfikacja – trumna – pożegnanie. Usłyszeliśmy, że kilka dni wcześniej w moskiewskim metrze był atak terrorystyczny, w którym było dużo ofiar i jest dużo pracy. Potem sprawdziłem, że rzeczywiście był atak, ale 29 marca – i zginęło 39 osób, których ciała były jeszcze w tym prosektorium. Rosjanie nie rozumieli, że ktoś chce sprawdzać kilka razy, upewniać się, czy to na pewno moja matka, mój ojciec, żona, mąż. Przecież tak było z ciałem Anny Walentynowicz. Syn chciał sprawdzać, bo nie był pewien, Rosjanie okazywali zniecierpliwienie. Trzy razy sprawdzał.
Zidentyfikował?
Tak, a potem ciała i tak pomylono. Ewa Kopacz uczestniczyła w identyfikacjach, podpisywała protokoły identyfikacyjne.
Kto jeszcze?
Polski konsul, rosyjski lekarz i członek rodziny. To były oficjalne dokumenty. Przeczytałem to, co powiedziała kilka dni temu Ewa Kopacz, i powiem pani, że nie rozumiem, jak może teraz mówić: „Być może było tak, że brakujące części wizualnie pasowały do tego ciała, i dlatego włożono je do tej trumny”. Przecież to wygląda tak, jakby Rosjanie z ciałami, ze szczątkami zrobili, co chcieli, jakby trumny potraktowali jak śmietnik. Rozumiem, że były drobne kawałki ciał do niczego niepasujące, bardzo trudne do identyfikacji.
Ile ich było?
Trudno ocenić, kilkadziesiąt kilogramów, może ok. 200 kg. Te fragmenty można było spopielić, złożyć do wspólnej urny i myślę, że to by było w porządku. One nie są problemem. Problemem jest fakt, że teraz podczas ekshumacji okazuje się, że w jednej trumnie są dwie miednice, trzecia ręka, dwie głowy.
Przecież rodziny identyfikowały ciała.
Jeśli była zachowana głowa i ciało, to tak. Jeśli nie była zachowana głowa, to do identyfikacji wystawiano tylko charakterystyczny fragment, np. rękę z sygnetem czy obrączką lub brzuch z blizną po operacji. Najpierw musieli identyfikować polscy oficjele, głównie Ewa Kopacz, bo wiele z tych ofiar po prostu znała.
Jednak nie po takich znakach szczególnych jak blizna.
Nie, mam na myśli ciała dobrze zachowane. Tam, gdzie było trudno rozpoznać, Rosjanie i polscy urzędnicy zastanawiali się, do kogo można przyporządkować zwłoki i zakomunikować, że jest wstępne rozpoznanie. Podkreślam – wstępne.
Dlaczego pan podkreśla?
Bo nikt nie był pewien. „Tak” lub „nie” mógł powiedzieć tylko ktoś z rodziny ofiary.
Zdarzało się, że rodzina zaprzeczała, że ktoś mówił: „To nie mój bliski”?
Zdarzało się. Wówczas przygotowywano do identyfikacji kolejne ciało z podobną charakterystyką. Niektóre rodziny wchodziły po kilka razy. Dopiero kiedy była absolutna pewność, podpisywano protokoły.
Robiono badania DNA?
Pobierano od rodzin wymazy, pobierano krew w laboratorium do porównań genetycznych. I na tym chyba koniec.
I co potem się z tym ciałem działo?
Zjeżdżało windą do piwnic prosektorium, tam, gdzie znajdowały się chłodnie i gdzie – jak się szybko przekonałem – pracowali pakowacze. Trzech facetów, typków takich. Już to pani wtedy mówiłem, jedli kanapki i coś pili. Odpoczywali chyba, mieli chwilę przerwy.
Skąd pan wie, że tam byli?
Bo ich widziałem. Poszedłem tam na dół z Kopacz. Kiedy ciało zjeżdżało do tych piwnic, stawało się bezpańskie. Myślę, że to właśnie tam doszło do zamian ciał, do pomieszania szczątków.
Przecież na górze przy jednym ciele nie było dwóch miednic czy trzech rąk.
Oczywiście, że nie. Na dole były chłodnie, chyba czterokondygnacyjne. Czysto, schludnie. Oni, pakowacze, musieli dorzucać te inne części. Później najprawdopodobniej dorzucali też te małe nieidentyfikowalne. Pakowali to wszystko w czarne worki, obwiązywali sznurami, wsadzali do trumny i trumna wyjeżdżała na górę. I tam na dole żadnego z naszych oficjeli nie było.
A Ewa Kopacz?
Tylko przechodziła obok tych pakowaczy. Patomorfolodzy rosyjscy poprosili, żeby zeszła na dół przyjrzeć się pięciu ciałom najbardziej zniszczonym, czy może kogoś jej przypominają. Tu kępka włosów, tu noga. Mam to wszystko przed oczami. Nie jest to widok, który powszednieje. Dzięki Kopacz udało się zidentyfikować te ciała. Wróciliśmy na górę. I wiem, że tych pakowaczy nikt nie pilnował, nikt nie sprawdzał. Im najwyraźniej było wszystko jedno, co pakują do worów i do trumien. Ładowali, ile się zmieściło. Musieli mieć na to przyzwolenie, wiedzieć, że trumny zostaną zaspawane, a rodziny będą wiedzieć, że ze względów sanitarnych nie będą mogły trumien otwierać w Polsce. Rodziny były przekonane, że ciała będą poubierane do trumien, a okazało się, że te ubrania zostały położone na te wory.
I tak pokazywane rodzinom?
Tak, przed zespawaniem. Już to pani mówiłem, ale Rosjanie mieli problem z tym, by rodziny wkładały do trumien święte obrazki czy różańce. To było bardzo dziwne. Pamiętam tylko, że ciało pani prezydentowej Kaczyńskiej było ubrane w garsonkę i perły i że nie było zapakowane do worka. I jeszcze to, co pani powiedziałem wtedy, a co potem było cytowane wiele razy i przedstawiane jako przykład mojego brutalizmu.
Mówi pan o tym, jak rosyjski technik potraktował ciało Marii Kaczyńskiej?
Ja to strasznie przeżyłem.
Wtedy pan mówił: „Jej ciało było w całości, ale twarz była bardzo zniekształcona. Nie było wiadomo, jakie ma znaki szczególne, co miała na sobie, jakie ubranie, jaką biżuterię. Nikt nic nie wiedział. Z pielęgniarzem zaczęliśmy oglądać srebrny pierścionek z wygrawerowanymi dwoma imionami i rokiem 1920. Później się okazało, że to były imiona rodziców pierwszej damy. Mój szef poszedł do minister Kopacz z tym pierścionkiem i nie wiem kto, ale ktoś zadzwonił do garderobianej prezydentowej, która potwierdziła, że Maria Kaczyńska miała taki pierścionek. Krok po kroku dochodziliśmy do prawdy... I nagle przyszedł Rusek, pociągnął nos prezydentowej do góry... Wszyscy zdrętwieliśmy. On chyba zrozumiał, co zrobił... Chciał pewnie, żeby kształt twarzy był bardziej rozpoznawalny. Ale tego nie robi się tak ostentacyjnie. Na szczęście nie widział tego nikt z rodziny. Byliśmy my, minister Kopacz, polscy prokuratorzy wojskowi. Byliśmy dumni, że pomogliśmy rozpoznać pierwszą damę. A potem brat i zięć prezydentowej, pan Dubieniecki, poprosili o wydanie ubrań Marii Kaczyńskiej i spalili je pod płotem. To było coś symbolicznego. Przy każdej kolejnej identyfikacji czuliśmy, że może jednak nie polecieliśmy tam bez potrzeby. Rodziny w zasadzie naszej pomocy medycznej nie potrzebowały”.
Ale jechaliśmy tam z myślą, że będziemy się zajmować rodzinami, że może ktoś zasłabnie, ktoś będzie potrzebował tabletki uspokajającej, ktoś zapomni przyjąć lekarstw, które przyjmuje na co dzień.
I nie było takich sytuacji?
Były. Były zasłabnięcia, były stany bardzo nerwowe. Pamiętam, jak jedna z młodych kobiet nie chciała puścić ręki nieżyjącego męża. Zajęliśmy się nią. Nie, to nie chodzi o pocieszanie, bo przecież się nie pocieszy, nie chodzi o wspólne płakanie, bo nic z tego nie wynika. Nie pojechaliśmy tam jako wolontariusze, tylko po to, by pracować – i pracowaliśmy sumiennie. Podzieliliśmy się, jeden jedzie do prosektorium, jeden w hotelu, trzeci... Szybko się okazało, że do prosektorium potrzeba nas więcej.
Po co?
Żeby wchodzić z rodzinami na identyfikację. Nie, tak naprawdę to wchodziliśmy przed rodzinami, żeby się samemu przygotować na widok ciała, żeby zareagować spokojnie.
Przecież pan widział różne rzeczy, latał w LPR do wypadków samochodowych, widział pan porozrywane ciała.
Ale nie w takiej masie. I trzeba się skupić na ratowaniu życia, na robocie. Może to zabrzmi brutalnie, ale... jak na składaniu klocków. Dopiero później myśli się o tym, że to dziecko, kobieta w ciąży, młody chłopak. Poza tym w sytuacjach, o których pani mówi, zazwyczaj nie ma rodziny. Ostatnio do szpitala przywieźli mi zasztyletowanego 30-latka. Nie udało nam się go uratować. Umarł, po 10 minutach przyjechała jego matka. Zaczęła opowiadać, że miała urodziny, że chłopak wyszedł tylko po papierosy. I od razu myślę sobie: „Boże, jakim jestem szczęśliwym człowiekiem, jak ta kobieta musi cierpieć”. A tam tego cierpienia było 96 razy więcej i wszystko skumulowane.
Wchodzi pan przed rodziną do sali sekcyjnej i co dalej?
Nie sam, moi koledzy, Kopacz, prokuratorzy, technicy. Wszędzie ciała na stołach sekcyjnych, też na takich specjalnych noszach, wózkach. Ktoś mówi, że to wstępnie może być ciało X, ktoś wychodzi po rodzinę X. I tak trwało to wiele godzin, do nocy. Myślę, że każdy z nas, lekarzy i sanitariuszy, próbował stworzyć w sobie jakieś mechanizmy obronne. Pamiętam, że wracaliśmy w nocy do hotelu i odreagowywaliśmy. Niektóre zachowania były może nie na miejscu, ale takie napięcie musi gdzieś pieprznąć. Albo trzeba się schlać, albo gadać o kretyńskich sprawach, by odsunąć od siebie to, co się widziało, bo rano znowu trzeba do tego wrócić. Przecież byliśmy w prosektorium od rana do późnej nocy, a w hotelu spotykaliśmy zrozpaczone rodziny. Siedzieliśmy razem przy stołach, jedliśmy kolację, wszystko mechanicznie. Byliśmy inni, bo nikogo nie straciliśmy. Staraliśmy się być w cieniu. Nie podoba mi się, że teraz PO robi z Ewy Kopacz bohaterkę, bo była w Moskwie. Była, bo została wysłana przez polski rząd, którego była ministrem. My, medycy, pojechaliśmy tam do pracy, prokuratorzy też. A bohaterami to są rodziny, które to wszystko przetrzymały, które rano 10 kwietnia żegnały się ze swoimi bliskimi, a potem musiały identyfikować rozkawałkowane ciała.
Ktoś wtedy mówił o zamachu?
Ja nie słyszałem.
Ktoś z polskiej strony nalegał na pośpiech?
Nie wprost. Czuło się, że wszyscy chcą już wyrwać swoich bliskich z tej obcej rosyjskiej ziemi, z rosyjskich łap. Jednak wszyscy też chcieli pewności.
Rodziny popędzały?
Nie, skąd.
Pan widział wcześniej ciała po katastrofie lotniczej?
Tak, ale po wypadkach awionetek. Jeden pamiętam, bo szukaliśmy ciał w bagnach. W Moskwie jedne ciała były porozrywane, z różnymi amputacjami, inne w całości, w dobrym stanie. Była taka sala wykładowa, w której siedziały rodziny, na stole wykładowców leżały zdjęcia ciał z miejsca katastrofy tuż po katastrofie. Starałem się przyporządkować te ciała do miejsc, które ludzie lecący 10 kwietnia do Smoleńska zajmowali w samolocie. Nie było żadnego planu. Potem się okazało, że największe obrażenia mają ciała tych ludzi, którzy siedzieli za salonką prezydencką. Chociaż chyba w samolocie każdy siadał jak chciał. Nikt tych zdjęć nie pilnował. Każdy mógł tam wejść, wziąć te zdjęcia.
Pojechaliście wspierać medycznie rodziny, a kim zostaliście?
Nie wiem. Obserwatorami, identyfikatorami. To wyszło poza nawias naszej codziennej pracy. De facto jako przedstawiciele strony polskiej uczestniczyliśmy w identyfikacjach, choć oczywiście nikt formalnie nas do tego nie powołał.
Czuliście zawodową więź z Ewą Kopacz?
Dlatego że kiedyś była lekarzem?
Dziennik Gazeta Prawna
Nadal jest lekarzem.
Jeśli ktoś przez pięć lat nie praktykuje w zawodzie, musi przejść przeszkolenie. Ewa Kopacz jest politykiem i w Moskwie była jako polityk, a nie lekarz.
Był tam też Tomasz Arabski?
Akurat ministra Arabskiego nie widziałem często. Pamiętam, że któregoś wieczoru w lobby hotelowym podszedł do nas i powiedział, że ma urodziny. Posiedzieliśmy chwilę, pogadaliśmy.
Był alkohol?
Nie. Zwykła rozmowa przy stoliku. Raz pamiętam, że poszliśmy późnym wieczorem do sklepu niedaleko hotelu. Okazało się szybko, że idzie za nami grupa tajniaków. Nie wiem, z jakiego powodu nas pilnowali.
Pana zdaniem wszystkie groby powinny być ekshumowane?
Uważam, że tylko te, na które rodziny wyrażają zgodę. Nakaz ekshumacji spotęguje tylko kolejne animozje, pogłębi podziały, zbudzi nienawiść. Oczywiście problem będzie, jeśli się okaże, że w grobie X leżą szczątki Y, a rodzina Y nie życzy sobie ekshumacji, więc nie wiadomo, czyje szczątki leżą w grobie Y. Musi ktoś za to wszystko odpowiedzieć. Ale czy wyłącznie Ewa Kopacz? Oczywiście sama z siebie zrobiła twarz tej tragedii, sama z siebie mówiła słowa o badaniu każdego kawałka ciała. I zbiła na tym kapitał polityczny – najpierw została marszałkiem Sejmu, potem premierem. Absolutna nobilitacja. Zbudowana na nieprawdzie.