Hiobowe wieści przyniósł najnowszy raport Międzynarodowego Organu Kontroli Środków Odurzających przy ONZ (International Narcotics Control Board). Wynika z niego, że zbiory koki w Kolumbii są największe od 20 lat, a obszar jej upraw w 2015 r. zwiększył się w porównaniu z rokiem poprzednim ze 122 tys. do 159 tys. ha. W tym samym czasie Departament Stanu USA podał, że widzi „pierwsze niepokojące oznaki, iż po raz pierwszy od ponad dekady dostępność kokainy na terenie USA znów się zwiększa, a wraz z tym rośnie jej konsumpcja”.
Magazyn weekendowy DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Oba raporty to dla Ameryki zaskoczenie, rozczarowanie i policzek w jednym. Gdy w ubiegłym roku rząd Kolumbii zawarł pokój z partyzantką FARC i zakończył wojnę domową trawiącą kraj od prawie 60 lat, Waszyngton odetchnął z ulgą. Nadzieje były tym większe, że przywódcy FARC, przez dekady zaangażowani w produkcję i handel kokainą, zaoferowali także pomoc w reformach mających przekierowywać uwagę kolumbijskich rolników z koki na inne rodzaje upraw.
O skali entuzjazmu w Białym Domu najwymowniej świadczy to, iż prezydent Barack Obama zadeklarował pomoc dla Kolumbii w wysokości 450 mln dol. już na sześć miesięcy przed oficjalnym podpisaniem traktatu pokojowego w Bogocie.
Kartele popierają pokój
Logika kazała wierzyć, że pokój między FARC a rządem to najlepszy z możliwych kroków na drodze do odbudowy gospodarki Kolumbii, która przy wsparciu z zagranicy zerwie z uprawą koki. Ale w świecie opanowanym przez twardą walutę generowaną przez najtwardszy z narkotyków logika bywa zaskakująca.
– Przedłużająca się wojna była dla narkobiznesu przekleństwem. W wyniku walk niszczono uprawy, ginęli rolnicy, coraz więcej trzeba było płacić skorumpowanym żołnierzom i oficjelom. Pokój był więc w interesie bossów – dowodzi David Shirk, latynoamerykanista z Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego. Zwraca on uwagę na jeszcze jedną rzecz. – Kartele, nie tylko kolumbijskie, lecz i meksykańskie, próbują obecnie poszerzyć rynki zbytu. Dlaczego? Bo w ostatnich latach kilka stanów USA zalegalizowało marihuanę, a możliwe, że wkrótce tym śladem pójdą kolejne. Jeśli dodamy do tego branżę narkotyków syntetycznych, które można wyprodukować w Stanach Zjednoczonych, a które robią się coraz popularniejsze, to za jakiś czas może się okazać, że popyt na kokainę może u nas gwałtownie spaść. Kartele próbują więc zwiększyć jej podaż, by utrzymać atrakcyjne ceny i zdobyć klientów – tłumaczy.
Ameryka odpowiedziała na ostatnie informacje płynące z Kolumbii tak, jak można się było tego spodziewać – grożąc, że cofnie pieniądze. Niewykluczone, że słowa dotrzyma, bo prezydent Donald Trump właśnie usiłuje przepchnąć przez Kongres budżet, który zakłada całkowite zakręcenie kurka z finansową pomocą dla państw ościennych. Wojnę z narkotykami zamierza zaś załatwić obiecanym wyborcom w kampanii prezydenckiej murem na granicy z Meksykiem.
To złe wieści, bo dowodzą, że pomimo 40 lat, w gruncie rzeczy bezowocnej wojny z narkotykami, Waszyngton nie ma zamiaru zmienić polityki w tym obszarze. Ciągle dominuje przeświadczenie, że to inne państwa są odpowiedzialne za ten problem i to one muszą go rozwiązać. Oraz że do oczyszczenia amerykańskich ulic z narkotyków potrzeba jeszcze więcej betonu do uszczelnienia granicy, jeszcze więcej agentów federalnych oraz jeszcze więcej miejsc w więzieniach dla narkomanów i przemytników.
Beznadziejna walka
Choć za oficjalny początek amerykańskiej wojny antynarkotykowej przyjmuje się drugą połowę XX w., to zaczęła się ona już dużo wcześniej – co najmniej 100 lat temu. Ciekawostką jest to, że pierwsi orędownicy praw zakazujących używania narkotyków byli bardziej rasistami niż obywatelami zaniepokojonymi wpływem używek na ludzkie zdrowie – ich ustawy były wymierzone w imigrantów i kolorowych.
W 1875 r. San Francisco wydaje dekret zakazujący palenia opium – akt uderzający w Chińczyków. Opinia publiczna chętnie popiera to rozporządzenie, bo wierzy, że przybysze z Państwa Środka specjalnie podają opium białym kobietom, by potem wykorzystywać je w domach rozpusty. Z kolei w 1914 r. pod wpływem doniesień o rosnącej na Południu przestępczości czarnych mężczyzn wobec białych kobiet Kongres zakazuje na tym terenie używania kokainy i opium, bo substancje te mają sprawiać, że czarni stają się agresywni i nieobliczalni. W latach 20. XX w. zaś Teksas zabrania konsumpcji marihuany, z którą utożsamia się Meksykanów. Panuje powszechne przeświadczenie, że to właśnie na skutek odurzenia emigranci zza południowej granicy dopuszczają się coraz brutalniejszych przestępstw na ludziach białych. Do końca lat 30. marihuana zostaje zresztą zakazana w 46 z 48 stanów – to efekt niezwykle skutecznej kampanii Harry’ego Anslingera, pierwszego komisarza departamentu o nazwie United States Narcotics Bureau w administracji prezydenta Edgara Hoovera.
Ale już w latach 50. XX w. Ameryka musi zmierzyć się z faktem, że narkomania to jednak nie wyłącznie przypadłość ludzi kolorowych i imigrantów, ale coraz bardziej palący problem dotyczący wszystkich grup etnicznych, społecznych i ekonomicznych. Szczególnie dotyka młodzieży i już prezydent Dwight Eisenhower podkreśla w przemówieniach, że walka z narkomanią jest patriotycznym obowiązkiem każdego obywatela.
W następnej dekadzie narkotyki stają się tak powszechne, że definiują tożsamość całego pokolenia. Dzieci kwiaty bawią się na Woodstocku i protestują przeciwko wojnie w Wietnamie, będąc na haju. Pod naciskiem rodziców oraz pracowników służby zdrowia prezydent Richard Nixon decyduje się wypowiedzieć narkotykom oficjalną wojnę. War on Drugs startuje w 1971 r. wraz z powołaniem do życia Agencji Antynarkotykowej (Drug Enforcement Agency). Jednocześnie Kongres uchwala bezwzględne zasady karania narkomanów oraz przemytników – za posiadanie jakiejkolwiek ilości substancji zakazanych automatycznie grozi pięć lat więzienia (marihuanę depenalizuje dopiero prezydent Jimmy Carter w 1977 r., o ile jej waga nie przekracza 1 g).
Choroba grożąca więzieniem
Lata 80. i 90. to najczarniejsza karta w historii amerykańskiej narkomanii – okres epidemii uzależnienia od kokainy, która płynie do USA szerokim strumieniem z Kolumbii. Bezowocna pozostaje słynna kampania edukacyjna dla młodzieży „Just say no”, której patronuje pierwsza dama Nancy Reagan.
Wobec czego prezydent Ronald Reagan kontynuuje politykę poprzedników. To za jego rządów USA zmieniają się w kraj ludzi w pomarańczowych kombinezonach: populacja więźniów odsiadujących wyroki za posiadanie lub przemyt narkotyków wzrasta z 50 tys. w 1980 r. do ponad 400 tys. w 1987 r. Dziś więźniowie odsiadujący wyroki za przestępstwa związane z używkami stanowią ok. 20 proc. populacji skazanych (2,2 mln w więzieniach i 4,7 mln osób na zwolnieniach warunkowych).
W 1992 r. w retoryce antynarkotykowej pojawia się nowy ton. Ubiegający się o fotel prezydenta Bill Clinton jako pierwszy polityk w historii Ameryki mówi o narkomanii w kategoriach choroby oraz zapowiada przeznaczenie federalnych pieniędzy na leczenie odwykowe i program czystych strzykawek, by powstrzymać rozprzestrzenianie się AIDS. Jednak po objęcia urzędu także i on pozostaje wierny strategii Nixona: przekazuje fundusze nie na leczenie uzależnionych, lecz na dodatkowe patrole policji i zakłady karne.
Nowy element w War on Drugs pojawia się pod koniec jego prezydentury, w 1998 r., gdy Kongres decyduje się walczyć z wrogiem w jego własnym gnieździe. Clinton i prezydent Kolumbii podpisują wtedy porozumie o współpracy znane jako Plan Kolumbia. Waszyngton zaczyna finansować szkolenie kolumbijskich agentów antynarkotykowych oraz niszczenie plantacji koki herbicydami. Kolumbia z kolei zwiększa nakłady na walkę z kartelami, a także z korupcją w szeregach swoich służb rządowych i porządkowych.
Wedle szacunków kongresowych komisji budżetowych w latach 1998–2006 USA przekazały Kolumbii co najmniej 10 mld dol. Ale Plan Kolumbia upadł po tym, jak organizacje broniące praw człowieka oskarżyły amerykański rząd o rujnowanie zdrowia Kolumbijczyków wystawionych na działanie rakotwórczych herbicydów.
Z początkiem nowego tysiąclecia epidemia uzależnienia od kokainy zaczyna w USA wygasać. Prezydent George W. Bush nie interesuje się więc Kolumbią, bo zaczyna walczyć z terrorystami. Z tego powodu też nie dostrzega, że w kraju pojawiły się nowe potwory – Amerykanie zaczynają się masowo uzależniać od silnych środków przeciwbólowych (opioidów) i heroiny. Do zmierzchu kokainy przyczynia się również Hollywood, bo przestaje gloryfikować biały proszek jako nieodłączny element sukcesu, a zaczyna konsekwentnie pokazywać jego wyniszczające działanie.
Nie można mówić o amerykańskiej wojnie z narkotykami, nie wspominając Ameryki Łacińskiej. Choć nie ma zgodności co do tego, co było pierwsze: popyt czy podaż, to nie zmienia to faktu, że kraje za południową granicą USA do dziś ponoszą w tej wojnie własne, makabryczne ofiary. Odkąd prezydent Meksyku Philippe Calderon wypowiedział wojnę kartelom, szacuje się, że zginęło w niej co najmniej 160 tys. ludzi. W Kolumbii od czasu wcielenia w życie Planu Kolumbii śmierć poniosło co najmniej 20 tys. osób. A ponieważ dzisiejsze narkokartele nie zajmują się wyłącznie narkotykami, lecz także przemytem ludzi i w coraz większej mierze uprowadzaniem i sprzedażą ludzi w celach seksualnych, wśród ofiar są kolejne tysiące, zwłaszcza dzieci i kobiet, z niemal wszystkich krajów centralnej i południowej Ameryki.
Legalizować zamiast karać
Statystyki narkomanii w USA dosłownie powalają. Kraj pozostaje największym konsumentem używek na świecie, a ich spożycie nieustannie rośnie. W 2013 r. w sondażu dla Instytutu Badań Narkomanii (US National Institute on Drug Abuse) do co najmniej jednorazowego spożycia narkotyków w ciągu ostatniego miesiąca przyznał się co szósty sondowany. W skali kraju daje to liczbę ok. 55 mln ludzi. Pulę osób uzależnionych kwalifikujących się do leczenia odwykowego szacuje się na ok. 3 proc. amerykańskiej populacji w wieku powyżej 12 lat. W obliczu tych danych obawy, że napływ taniej kokainy na amerykański rynek może skończyć się kolejną epidemią, są jak najbardziej uzasadnione.
Jeśli jednak wojna antynarkotykowa nie przyniosła założonych celów, to co może odnieść pożądany skutek? Większość ekspertów składania się ku opinii, że należy zalegalizować przynajmniej część twardych narkotyków oraz zmienić system kar za ich posiadanie. – Od 40 lat prowadzimy bezcelową wojnę, która kosztuje nas bajońskie sumy, nie mówiąc o ludzkich ofiarach na południe od naszej granicy. Legalizacja kokainy, choć dziś wydaje się to szaleństwem, rozwiązałaby wiele problemów. Obawiam się jednak, że musimy jeszcze poczekać na to, aż politycy zbiorą się na odwagę, by zacząć mówić o tej opcji – przekonuje David Shirk.
Entuzjaści całkowitej legalizacji narkotyków powołują się na doświadczenia ery prohibicji. Zakaz sprzedaży alkoholu miał skutek odwrotny do zamierzonego – bo zakazany owoc jest o wiele bardziej pożądany. Ameryka piła wówczas więcej niż poprzednio, a ulice opanowały gangi. Z kolei przeciwnicy takiego rozwiązania argumentują, że narkotyki to nie to samo co alkohol: bo bardziej uzależniają, wyniszczają i zabijają o wiele szybciej, a odwyk jest trudniejszy. Wreszcie trudno też podpierać się optymistycznymi statystykami z innych krajów, gdzie narkotyki zalegalizowano (np. w Portugalii w 2001 r. wprowadzono prawo, że legalne jest posiadanie grama heroiny, ekstazy lub amfetaminy, 2 g kokainy oraz 25 g marihuany). Bo po pierwsze – narkomania nigdy nie osiągnęła tam rozmiarów takich jak w USA, a po drugie – niemal wszędzie w świecie wysoko rozwiniętym proces pomocy osobom uzależnionym wygląda inaczej niż w Stanach. W Ameryce odwyk refundowany jest przez ubezpieczalnię dopiero od dwóch lat, odkąd w życie weszła reforma zdrowia Obamacare. A jeżeli Trump anuluje ten program – a nieustannie czyni takie próby – leczenie narkomanii znów stanie się przywilejem dostępnym dla najbogatszych.
Ameryka ma podstawy, by obawiać się ponownego ataku kolumbijskiej kokainy. Dopóki narkomania nie zacznie być traktowana jako problem wspólnoty państw, z którymi Ameryka musi blisko współpracować, a samo uzależnienie jako choroba, którą trzeba leczyć, wojna antynarkotykowa pozostanie smutnym dziwolągiem, który, pochłaniając coraz większe sumy pieniędzy, nie oferuje jednak nic w zamian.