Andrew Johnson w 1868 r. i Bill Clinton w 1998 r. – Kongres tylko dwa razy wszczynał procedurę odwołania prezydenta. Trump nie ma się czego bać.
Magiczne słowo na „i” pojawiło się teraz w kontekście rozmowy, jaką Trump odbył w połowie lutego z byłym już szefem Federalnego Biura Śledczego Jamesem Comeyem. Dzień po dymisji doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna, spowodowanej zatajeniem przez niego rozmów z rosyjskim ambasadorem w USA, prezydent odniósł się w prywatnej rozmowie z dyrektorem biura do prowadzonego w tej sprawie śledztwa. „Mam nadzieję, że możesz to odpuścić” – miał powiedzieć Trump według notatki, jaką po spotkaniu sporządził Comey.
Jej fragmenty ujawnił we wtorek „New York Times”. Sytuacja zrobiła się groźna, bo zdaniem niektórych komentatorów słowa prezydenta stanowią próbę wpływu na przebieg śledztwa, co jest ciężkim przestępstwem i potencjalnie mogłoby służyć do rozpoczęcia procedury impeachmentu.
Co więcej, artykuł „NYT” wpisuje się w złą passę, jaką funduje sobie ostatnio miliarder. Najpierw zwolnił szefa FBI bez wyraźnej przyczyny. Potem z Białego Domu wyciekło, jakoby podzielił się z szefem rosyjskiej dyplomacji Siergiejem Ławrowem niezwykle ważną informacją wywiadowczą. A to wszystko w atmosferze prowadzonego przez biuro śledztwa mającego na celu ustalenie skali wpływu Moskwy na wynik ubiegłorocznych wyborów prezydenckich w USA. Ta mieszanka sprawia, że nad Pennsylvania Avenue gromadzą się ciemne chmury.
Mimo to wszczęcie procedury impeachmentu wydaje się mało prawdopodobne. Konstytucja USA przewiduje, że Kongres może odsunąć prezydenta, jeśli uzna, że dopuścił się on „zdrady, przekupstwa lub innych ciężkich przestępstw i wykroczeń”. Na razie nie ma podstaw, by uważać, że doszło do jakiegokolwiek przestępstwa. Prezydent może zwolnić szefa FBI, jeśli kiepsko mu się z nim pracuje; może również dzielić się informacjami wywiadowczymi, z kim chce. A udowodnienie próby wpływu na przebieg śledztwa na podstawie notatki Comeya będzie trudne, bo głowa państwa ma prawo wygłaszać w rozmowach z podwładnymi różne opinie.
Teoretycznie Trump mógłby zostać oskarżony o złamanie przysięgi prezydenckiej. Usunięcie go z urzędu jest jednak mało prawdopodobne przez wzgląd na układ sił na Kapitolu, gdzie dominują republikanie. Impeachment jest bowiem procesem, w którym o losie prezydenta decydują politycy. Procedura rozpoczyna się po przyjęciu przez Izbę Reprezentantów odpowiedniej uchwały zwykłą większością, co przekłada się na 218 głosów. Tymczasem Partia Republikańska ma w izbie niższej 238 z 435 mandatów; jej oponenci mają 193 reprezentantów, zaś cztery miejsca są nieobsadzone. To znaczy, że politycy Partii Demokratycznej musieliby przekonać do impeachmentu 25 polityków z przeciwnej strony. A to wydaje się mało prawdopodobne.
Nawet jeśli impeachment udałoby się rozpocząć, wątpliwe, by udało się go zakończyć. Procedurę wszczyna bowiem Izba Reprezentantów, ale proces odbywa się w Senacie. Przewodniczyłby mu sędzia John Roberts, prezes Sądu Najwyższego. Ostateczna decyzja należałaby do senatorów, których dwie trzecie musiałoby się opowiedzieć za odwołaniem głowy państwa. Demokraci mają w izbie wyższej 46 senatorów, a razem z niezależnymi mogliby liczyć na 48 głosów. To oznacza, że musieliby przekonać do usunięcia Trumpa jeszcze 19 republikanów. Mało prawdopodobne, nawet jeśli wielu z nich nie kryło w kampanii niechęci do Trumpa, a John McCain powiedział ostatnio, że cała sprawa z notatką Comeya „pachnie Watergate”.
Dotychczas Kongres dwukrotnie wszczynał procedurę impeachmentu. Pierwszy raz w 1868 r. przeciw skłóconemu z republikańską większością prezydentowi Andrew Johnsonowi. Zwolnił on wówczas ministra obrony, do czego zdaniem Kongresu nie miał prawa. Johnson ostatecznie pozostał przy władzy; do jego usunięcia zabrakło w Senacie jednego głosu.
Do drugiej próby odwołania prezydenta doszło w 1998 r., kiedy Kongres oskarżył Billa Clintona m.in. o krzywoprzysięstwo w aferze z Monicą Lewinsky. Także w tym przypadku Senat nie zgodził się na odsunięcie głowy państwa od władzy; aż 55 senatorów (w tym 10 republikańskich) uznało, że Clinton nie kłamał.
W 1974 r. Richard Nixon, który z pewnością zostałby odsunięty od władzy w wyniku afery Watergate, podał się do dymisji, zanim Izba Reprezentantów przystąpiła do głosowania w sprawie wszczęcia impeachmentu.