Władze irackiego Kurdystanu chcą referendum niepodległościowego. Sami Kurdowie spierają się o liczbę koniecznych plebiscytów i sens oddzielania się od Iraku
– Najważniejsze, by referendum odbyło się w tym roku. Inne kwestie są drugorzędne – zapewnia Huszjar Siwajli, który odpowiada za relacje zagraniczne w rządzącej irackim regionem autonomicznym Demokratycznej Partii Kurdystanu (PDK). Rozmawiamy w siedzibie partii, znajdującej się w miejscowości Masif, górującej nad kurdyjską stolicą Irbilem. Gdy jest ładna pogoda, można stąd dostrzec nie tylko Irbil, ale i Mosul. Tutaj, a nie w odległej o 20 km stolicy, znajduje się też rezydencja prezydenta Kurdystanu Masuda Barzaniego. Być może dlatego, że Irbil leży na równinie, podczas gdy kurdyjską tożsamość od zawsze kształtowały góry.
Referendum miałoby odpowiedzieć na pytanie, czy Kurdystan powinien się odłączyć od Iraku i zostać niepodległym państwem. Wydawałoby się, że jedynym problemem mógłby być sprzeciw władz Iraku, ale wątpliwości mają sami Kurdowie. – Zanim zostanie zorganizowane referendum niepodległościowe, inne musi rozstrzygnąć kwestię terytoriów spornych. Obejmują 49 proc. historycznego obszaru Kurdystanu w Iraku – twierdzi Jusuf Muhammad, przewodniczący kurdyjskiego parlamentu, wywodzący się z opozycyjnego wobec PDK Ruchu na rzecz Zmiany (Gorran). On również nie rezyduje w stolicy Kurdystanu, tylko w rodzinnej As-Sulajmanijji, bo po kryzysie parlamentarnym w połowie 2015 r. nie ma możliwości wjazdu do Irbilu.
Od tego czasu parlament kurdyjski jest sparaliżowany i choć wszystkie partie twierdzą, że chcą go reaktywować, każda widzi to inaczej. Podobnie jak referendum. Tereny sporne to obszary, które w 2003 r., po obaleniu przez Amerykanów Saddama Husajna, nie zostały włączone do Regionu Kurdystanu, ale na których miało zostać przeprowadzone dodatkowe referendum, czy mają one być pod zarządem Arabów z Bagdadu, czy przejść pod kontrolę Kurdów. Mówi o tym art. 140 konstytucji Iraku, uchwalonej w 2005 r. Jego implementacja miała się zacząć od przywrócenia granic prowincji sprzed akcji arabizacyjnej, przeprowadzonej przez Saddama w latach 80. Miano to połączyć z powrotem ludności przesiedlonej w ramach tej akcji. Referendum nie zostało jednak zorganizowane.
Kurdowie winią za to stronę iracką. – Bagdad nie negocjuje z nami w dobrej wierze i dlatego musimy przyjąć nową strategię rozmów z rządem centralnym – mówi Mala Bachtijar, jeden z liderów Patriotycznej Unii Kurdystanu (PUK), z której wywodzi się również prezydent Iraku Fuad Masum. Dotychczas rozmowy koncentrowały się na kwestiach gospodarczych, ale Bachtijar uważa to za błąd. – Musimy negocjować w pakiecie wszystkie kwestie sporne, a poza tym najważniejszy powinien być dla nas art. 140, a nie ropa czy budżet – mówi.
Obie sprawy są jednak ze sobą ściśle powiązane, bo do terytoriów spornych jest zaliczany leżący na ropie i gazie Kirkuk. Żadna ze stron nie chce z niego zrezygnować, bo złoża stanowią poważne źródło dochodów budżetowych. Gubernator Kirkuku Nadżmiddin Karim również jest członkiem PUK, a Kurdowie stanowią większość w radzie prowincji. Kilka miesięcy temu jej władze przegłosowały podniesienie na miejskiej cytadeli kurdyjskiej flagi, a gubernator zapowiedział referendum, które miałoby zdecydować o przyłączeniu Kirkuku do Regionu Kurdystanu. Ostro zaprotestował nie tylko Bagdad, ale i Ankara. Drugą co do wielkości grupą etniczną w tym mieście nie są bowiem Arabowie, lecz Turkmeni Iraccy, wobec których turecki przywódca Recep Tayyip Erdogan chce odgrywać rolę protektora.
Ale plan zorganizowania referendum w Kirkuku nie podoba się też Kurdom z PDK. – To plan Iranu, by storpedować ideę referendum niepodległościowego. Wiadomo, że Bagdad nigdy się nie zgodzi na secesję Kirkuku – mówi mi w Dahuku, trzecim największym mieście Regionu Kurdystanu, Szirwan, członek PDK. – Powinniśmy zorganizować referendum niepodległościowe w konstytucyjnych granicach Regionu Kurdystanu, a dopiero potem inne tereny mogłyby się do nas przyłączyć – twierdzi. Niektórzy idą nawet dalej, oskarżając gubernatora Kirkuku o to, że wywieszając kurdyjską flagę na kirkuckiej cytadeli, działał z inicjatywy Iranu.
Jakby komplikacji było mało, dodatkową jest fakt, że na części spornych ziem wciąż toczą się walki z samozwańczym Państwem Islamskim. W wojnie z Da’isz władze w Irbilu i Bagdadzie są sojusznikami. Pod naporem Państwa Islamskiego w 2014 r. armia iracka wycofała się z terenów spornych, po czym zostały one odbite przez kurdyjskie wojsko Peszmergę, która deklaruje, że się stamtąd nie wycofa. Gdyby po referendum przeprowadzonym z pominięciem terytoriów spornych została ogłoszona niepodległość Kurdystanu, stworzyłoby to dziwną sytuację. Peszmerga jako armia nowego kraju kontrolowałaby część terytorium sąsiedniego Iraku.
PDK ma na to zaskakującą odpowiedź. Referendum ma pokazać opinię mieszkańców i stanowić podstawę do dalszych negocjacji z innymi państwami oraz Bagdadem, i rząd kurdyjski nie ogłosi zaraz po nim niepodległości.
Jeśli plebiscyt ma być w tym roku, trzeba się pospieszyć. Komisja wyborcza oświadczyła, że na przygotowanie głosowania potrzebuje sześciu miesięcy. PDK stawia sprawę jasno: kwestie techniczne nie mogą opóźnić terminu referendum. – Najpierw trzeba zbudować instytucje dla nowego państwa, a dopiero potem ogłaszać niepodległość, inaczej skończymy jak Sudan Południowy – podsumowuje Jusuf Muhammad, mając na myśli wznowienie prac kierowanego przez siebie parlamentu.