Czy zostało jeszcze jakieś mocne oskarżenie, które nie padło ostatnimi laty w naszej polityce? Czy pozostał jeszcze jakiś nieużyty ostry epitet? Zdrada? Była. Totalitaryzm? Był. Złodzieje? Oczywiście. Krew na rękach? Jak najbardziej. Listę długo można ciągnąć... Obydwie strony sporu PiS/AntyPiS widzą w przeciwniku tylko zło.
Jedni gorszy sort Polaków, którzy zdradzili, zamordowali i rozkradli; drudzy mohery, zamordystów i populistów. Przez pewien czas jedni cierpieli „autorytarny ucisk”, a teraz drudzy go odczuwają (pierwszy oczywiście był lewacki, a drugi jest prawacki – cokolwiek to znaczy). Otoczenie medialne jest takie, że tylko krzykacze się wybijają z tłumu, więc politycy krzyczą: „hańba!”, „zdrada!”... I tak sobie pokrzykujemy. Przecież to tylko polityka. Gra o władzę. Trochę jakby teatr. Polityka dla dorosłych, gdzie nie ma sentymentów, bo trzeba odsunąć/powstrzymać „szkodników” od władzy.
W tej całej zabawie, tak chętnie obserwowanej przez publiczność, w której bierze udział znaczna część polityków i publicystów, mało kto zastanawia się nad wypowiadanymi słowami. Do czego może doprowadzić używanie mocnych epitetów i ciężkich oskarżeń? Bo przecież to tylko słowa. A mamy przecież wolność myśli i wypowiedzi.
Lubimy korzystać z wolności, ale już nie bardzo chcemy pamiętać o wiążącej się z nią odpowiedzialności. W klasycznej teorii praw konstytucyjnych przyjmuje się, że ograniczenie wolności słowa jest tylko wtedy uzasadnione, gdy prowadzi do niezgodnych z prawem czynów. Jednakże nie sposób z góry wytyczyć granicy, kiedy wypowiadane słowa wpłyną na nasze działania. W sytuacji gdy emocje społeczne nie są nadmiernie pobudzone, nazwanie kogoś zdrajcą może być obojętne w skutkach. Jednakże w kontekście rozpalonych emocji takie określenie może prowadzić do przemocy.
A przecież nasz świat społeczny kształtujemy za pomocą języka. Idee i pojęcia, interesy i emocje – wszystko wyrażamy słowami. Fakt, że zaczynamy obrzucać innych epitetami i oskarżeniami, nie jest niewinny. Wpływa na to, jak postrzegamy siebie nawzajem, na to, jak interpretujemy określone zachowania i jakie działania sami podejmujemy. Odpowiedzialność za słowo nakazuje nam się czasami powstrzymać, by nasze wypowiedzi nie wyrządziły innym krzywdy. Jednakże kto w dzisiejszej kulturze egoizmu (szeroko rozumianego: indywidualistycznego, narodowego, klasowego) byłby do tego zdolny?
Partyjni przywódcy mogą widzieć korzyść z mocnej polaryzacji społecznej. Łatwiej jest mobilizować swoich wyborców przeciwko komuś. Trzeba tylko podtrzymywać emocje, a paliwem jest tu ostra i wykluczająca retoryka. Perspektywą, którą przyjmują, są najbliższe wybory, a nie dalekosiężne skutki, takie jak poziom zaufania społecznego. Dla dużej części mediów jest to również korzystne. Ostry spór dostarcza bowiem newsów, nagłówków czy materiałów na czerwony lub żółty pasek. Mocno sprofilowane tożsamościowo media mogą liczyć na stałych odbiorców, którzy chcą uzyskać potwierdzenie słuszności własnej wizji świata.
Pozamykaliśmy się w medialnych bańkach i tylko czekać, kiedy przejdziemy od słów do czynów. Bo przecież jak długo mamy tylko siedzieć i gadać, gdy z jednej strony „autorytarna władza robi X”, a z drugiej „zdradziecka opozycja czyni Y”. Coraz częściej X lub Y jest literalnie wszystko, co robi druga strona sporu. Konsensus czy też autorefleksja są niemalże z góry wykluczone. Wydaje się, że główni aktorzy sporu politycznego sens demokracji widzą w tym, że stanowi ona narzędzie do osiągnięcia absolutnego zwycięstwa nad przeciwnikiem.
Publicystyka antypisowska głosi w zasadzie konieczność usunięcia tej z życia politycznego, podobnie publicystyka propisowska odmawia opozycji prawa do bycia częścią wspólnoty obywatelskiej.
Jeżeliby przyjąć, że słowa znaczą to, co znaczą, i że za określoną wypowiedzią powinno iść działanie, to powinniśmy co najmniej pozamykać się nawzajem w więzieniach, a sąsiednim państwom wypowiedzieć wojnę. Skoro ktoś zdradza, kradnie, ma krew na rękach czy wprowadza totalitaryzm, to w końcu musi go spotkać kara. Do tego jednych sponsorują Niemcy, a drugich Rosja (można się pogubić, kto i kogo?), a wszyscy razem nastają na naszą suwerenność (przy czym już nie wiadomo, co rozumieć przez naszą). Co zatem zostaje?
Oczywiście na razie się tylko bawimy słowami. Ot, taki polityczny dyskurs, do którego mamy przecież dystans. Jednakże nielicznym chce się myśleć, co się stanie, gdy nam tego dystansu zabraknie? Czy jesteście pewni, Panie i Panowie Politycy i Liderzy Opinii, że wasze radosne pohukiwania nie skończą się ponuro? Dzisiaj bawicie się słowami, ale co się stanie, gdy przestaną one być zabawką? Gdy tak zaognią się społeczne emocje, że pójdą za nimi czyny?
W „Porządku światowym” Henry Kissinger wskazuje, jak nieodpowiedzialna postawa światowych przywódców doprowadziła do I wojny światowej. Nieustanne wywoływanie kryzysów, których celem był poklask nacjonalistycznej opinii publicznej, doprowadziło do sytuacji, w której konflikt stał się nieunikniony. Waleczne pozy, uniwersalistyczne roszczenia i ograniczone możliwości doprowadziły do wielkiej tragedii. Niestety z historii za dużo się nie uczymy. Jeżeliby szukać krótkiej nauki z „Państwa” Platona, jaką mogłaby odebrać demokracja, to byłaby nią teza, że demokracja umiera przez głupotę.
Nieodpowiedzialne i nieliczące się z konsekwencjami używanie słów jest krokiem w złą stronę. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że negatywnych konsekwencji najczęściej nie ponoszą winowajcy – liderzy i przywódcy, ale zwykli obywatele. Dlatego też okiełznanie rozemocjonowanego, negatywistycznego i nieodpowiedzialnego dyskursu politycznego jest w ich dobrze rozumianym interesie. Niestety, tego od swoich liderów politycznych nie usłyszą.
Nasz świat kształtujemy za pomocą języka. Idee i pojęcia, interesy i emocje – wszystko wyrażamy słowami. Fakt, że zaczynamy obrzucać innych epitetami i oskarżeniami, nie jest niewinny. Wpływa na to, jak postrzegamy siebie nawzajem, na to, jak interpretujemy określone zachowania i jakie działania sami podejmujemy