System prezydencki stanowi kolejny krok w realizacji pomysłów Recepa Tayyipa Erdogana na to, jak ma wyglądać Turcja w XXI w. Wyniki i okoliczności referendum sugerują jednak, że nie będzie to zadanie łatwe.
– 16 kwietnia zwycięży wola narodowa – zapowiadał na miesiąc przed referendum Abdullah Uçar, członek rządzącej Turcją od 2002 r. Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Sformułowanie „milli irade”, wola narodowa, padało w tej kampanii wielokrotnie. Na nią powołał się również sam Erdogan w swoim pierwszym wystąpieniu po głosowaniu. – Pragnę podziękować wszystkim obywatelom – niezależnie od tego, jak głosowali – którzy udali się do lokali wyborczych, aby chronić wolę narodową – mówił. Zaskoczenie wywołało zwłaszcza to, że prezydent dziękował wszystkim głosującym. Jeszcze do niedawna tych, którzy zamierzali oddać głos na „nie”, zaliczał do tego samego obozu co terrorystów. Nie traktował ich zatem raczej jako obrońców woli narodowej.
W ostatnich latach obóz rządzący tak często odwoływał się do „milli irade”, że Sinan Ülgen, jeden z najbardziej znanych tureckich badaczy, nie wzbraniał się przed pisaniem o „fetyszu woli narodowej” Erdogana. To ona – twierdzi AKP – pomogła tej partii utrzymać się u władzy po skandalu korupcyjnym w 2013 r. i przezwyciężyć negatywne skutki rozbratu z dotychczasowym sojusznikiem, Ruchem Fethullaha Gülena. To ona w sierpniu 2014 r. obrała na swojego najwyższego przedstawiciela Erdogana, który został pierwszym w historii kraju prezydentem wybranym w wyborach bezpośrednich. To ona wreszcie pokonała największe zagrożenie, próbę puczu w 2016 r., o który oskarżono Gülena. Nic dziwnego, że po referendum to właśnie wola narodowa ma zostać absolutnym suwerenem Turcji.
Zdaniem tureckich władz wprowadzenie systemu prezydenckiego przeniesie demokrację na wyższy poziom. Wszystko dlatego, że będzie on gwarantował lepszą realizację woli narodowej. Po pierwsze, nad jej przestrzeganiem będzie czuwał prezydent jako jej najwyższy reprezentant. Już teraz ma ku temu szczególną legitymację – w końcu jest wybierany w wyborach bezpośrednich – ale dzięki zmianom zyska też potrzebne do tego instrumenty. Będzie nie tylko głową egzekutywy, lecz także szefem partii rządzącej. Zapewne pozwoli mu to zadbać o to, aby w parlamencie znalazły się wyłącznie osoby, które dobrze odczytują zamiary woli narodowej.
Po drugie, również zmiany w ciele ustawodawczym umożliwią lepszą jej realizację. Parlament będzie mógł zadecydować o wszczęciu procedury zmierzającej do osądzenia prezydenta lub po prostu skrócić jego kadencję, jeśli uzna, że ten oddala się od woli narodowej. W pierwszym przypadku będzie potrzebował do tego większości bezwzględnej, w drugim będzie mógł tego dokonać większością 3/5 głosów. System przewiduje też zabezpieczenie, które ma powstrzymać ciało ustawodawcze przed zbyt pochopną oceną prezydenta. Decyzja o skróceniu kadencji głowy państwa będzie bowiem pociągała za sobą konieczność organizacji nowych wyborów parlamentarnych.
Po trzecie, po zmianach w konstytucji również sądownictwo ma lepiej odzwierciedlać wolę narodową. Ma temu służyć fakt, że najważniejsi sędziowie w kraju będą wybierani przez polityków, a więc jej najwyższych reprezentantów. Będzie to dotyczyło również Trybunału Konstytucyjnego – strażnika ustawy zasadniczej, a zarazem organu odpowiedzialnego za sądzenie głowy państwa. Aby zapewnić jak najpełniejszą realizację woli narodowej i obiektywne kryteria oceny, zdecydowana większość sędziów TK będzie mianowana przez prezydenta.
W wizji Erdogana tak skonstruowana Turcja ma być silnym aktorem na arenie międzynarodowej. Tak jak w wymiarze wewnętrznym skutecznie zadbała o to, aby słyszalny stał się „głos ciemiężonych, tłumiony przez stare elity”, tak też podobne osiągnięcia chce uzyskać w polityce zagranicznej. Dlatego Turcja często występuje w roli „obrońcy uciśnionych”, a sam prezydent narzeka na niesprawiedliwy system międzynarodowy i wzywa do jego reformy. Głoszonym przez niego hasłom o konieczności zmian w Radzie Bezpieczeństwa ONZ (popularne hasło „Świat jest większy od piątki”) trudno odmówić racji. Dotychczas jednak trudno było mu zrealizować te ambitne koncepcje. Przeszkadzała w tym chociażby niestabilna sytuacja wewnętrzna. Teraz ma się to zmienić. Decydenci wierzą, że po wprowadzeniu systemu prezydenckiego uda im się wreszcie zrealizować ich wielkie marzenie. Turcja ma być jednym z centrów nowego – rzekomo wyłaniającego się na naszych oczach – wielobiegunowego ładu międzynarodowego.
Na drodze do realizacji wszystkich tych koncepcji – zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zagranicznej – stoi jednak przeszkoda. Jest nią rozdźwięk między rozumieniem woli narodowej i demokracji przez zwolenników Erdogana a resztą społeczeństwa. Ta różnica nie była aż tak istotna w przypadku poprzednich wyborów, gdy AKP i prezydentowi udawało się zdobyć silny mandat do rządzenia. Co innego jednak w przypadku referendum, którego wynik i okoliczności (stan wyjątkowy, zarzuty fałszerstw i nieprawidłowości) nie dają legitymacji adekwatnej do tak dużej zmiany w konstytucji. Obecne protesty i sprzeciw części społeczeństwa wobec kierunku, w jakim zmierza Turcja po referendum, sugerują, że realizacja koncepcji Republiki Woli Narodowej w tym kształcie wcale nie musi przyjść prezydentowi Erdoganowi łatwo. Czy jednak skłoni go to do trwałej zmiany kursu, aby do przedstawicieli woli narodowej zaliczać również swych przeciwników? Niedawne przedłużenie stanu wyjątkowego i działania wymierzone w protestujących nakazują w to powątpiewać.
Wprowadzenie systemu prezydenckiego przeniesie, zdaniem władz, demokrację na wyższy poziom.