Proces lekarki oskarżonej w sprawie śmierci trzyletniej Leny, która zmarła na sepsę w Wojewódzkim Szpitalu Dziecięcym, rozpoczął się w czwartek przed Sądem Rejonowym w Olsztynie. Lekarka nie przyznaje się do winy.

Trzyletnia Lena zmarła na posocznicę o piorunującym przebiegu w marcu 2014 r. Kilka dni po śmierci dziecka rodzice zawiadomili o sprawie prokuraturę. Twierdzili, że przez cały dzień poprzedzający zgon córki byli odsyłani od lekarza do lekarza, karetka pogotowia odmówiła przyjazdu, a kiedy dziecko po wielu perypetiach trafiło na oddział w szpitalu dziecięcym w Olsztynie, także nie zajęto się nim w odpowiedni sposób. W sprawie odpowiada młoda, początkująca lekarka, oskarżona o nieumyślne narażenie dziecka na utratę życia lub ciężki uszczerbek na zdrowiu.

Lekarka Agata Sz. miała - według prokuratury - nieumyślnie narazić dziecko na niebezpieczeństwo utraty życia lub spowodować uszczerbek na zdrowiu przez to, że m.in. z opóźnieniem podała lek, nie skonsultowała stanu dziecka z anestezjologiem we właściwym czasie i że opuściła oddział, nie przygotowując rozpoczęcia akcji reanimacyjnej dziecka.

Kobieta, składając w czwartek przed sądem wyjaśnienia, opowiedziała, jak wyglądało przyjęcie dziewczynki do szpitala na oddział pediatryczny. Podkreślała, że tamtej nocy wielokrotnie badała dziecko, że prowadzono nieustanny monitoring pacjentki, a wszystkie procedury dotyczące diagnostyki i podawania leków wykonywała zgodnie z zaleceniami i wytycznymi pediatrii. Dodała, że w pewnym momencie została wezwana przez pielęgniarkę, ponieważ dziewczynka została odłączona przez matkę od urządzeń medycznych monitorujących czynności życiowe oraz od kroplówek podających leki. Następnym razem - relacjonowała lekarka - gdy weszła do sali, dziewczynka bawiła się tabletem. Podkreśliła, że poleciła zabrać urządzenie dziecku, bo korzystanie z niego mogło wpłynąć na pogorszenie stanu zdrowia.

Dodała, że nad ranem została wezwana do pacjentki, ponieważ ta miała płytszy i przyśpieszony oddech, a po zbadaniu dziewczynki poszła skonsultować się z anestezjologiem na oddział intensywnej terapii. Tłumaczyła, że gdy opuszczała oddział, nic nie wskazywało, że stan dziecka gwałtownie się pogorszy; gdy po 5 minutach wróciła, zobaczyła, że trwa reanimacja dziewczynki. Gdy dziecku przywrócono czynności życiowe, przewieziono je na oddział intensywnej opieki, tam - po powtórnej reanimacji - o godz. 6.00 dziewczynka zmarła.

Ojciec dziecka Daniel Mucha (zgodził się na podanie nazwiska i publikację wizerunku - PAP), który występuje w procesie jako oskarżyciel posiłkowy, mówił przed sądem, jak przez kilkanaście godzin szukał dla dziecka pomocy. Najpierw pogotowie ratunkowe odmówiło przyjazdu i skierowało do ambulatoryjnej opieki medycznej. Tamtejszy lekarz kazał jechać z dzieckiem do szpitala dziecięcego. W tej placówce po zbadaniu dyżurny lekarz zdiagnozował u Leny infekcje dróg oddechowych i odesłał do domu. Gdy stan dziecka się pogorszył, rodzice ponownie przyjechali do szpitala dziecięcego, gdzie dziewczynkę przyjęto na oddział pediatryczny. Według Muchy, u dziecka pojawiła się wysypka, było niespokojne i zdenerwowane. Chwilowe odłączenie urządzeń medycznych przez matkę Leny było jak wyjaśniał - spowodowane potrzebą zmiany piżamy, ponieważ Lena zachłysnęła się i oblała wodą.

Powiedział, że gdy stan Leny dramatycznie się pogorszył, lekarki nie było na oddziale, a on sam musiał podjąć masaż serca. "Był to dla mnie szok, że w szpitalu wojewódzkim, który ma najlepszy sprzęt w regionie, muszę sam prowadzić reanimację dziecka. Czułem się bezradny. W momencie śmierci córki wszystko się skończyło. Próbuję żyć dalej dla starszej córki, ale nie mam planów i nie widzę przyszłości" - mówił ojciec Leny.

Ze zleconej przez prokuraturę opinii, którą sporządzili lekarze z Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu wynika, że przyczyną śmierci dziewczynki była posocznica wywołana bakterią Neisseria meningitidis. Przebieg choroby biegli z Wrocławia określili mianem "piorunującego". Prawdopodobieństwo zgonu w takim przypadku wynosi 90 proc.

Śmierć trzyletniej Leny wywołała wiosną 2014 roku poruszenie w woj. warmińsko-mazurskim. Dziewczynka mieszkała z rodzicami i babcią w małej wsi Praslity, między Olsztynem i Dobrym Miastem. W sobotę od rana dziewczynka była marudna, a około południa dostała 40-stopniowej gorączki. Wtedy babcia dziecka zadzwoniła po karetkę, ale ta nie przyjechała, jedynie telefonicznie zalecono robienie dziewczynce zimnych okładów. Kiedy to nie pomogło, ponownie wezwano karetkę, ale również nie przyjechała. Tym razem telefonicznie zalecono zawiezienie dziecka do lekarza w Dobrym Mieście.

Lekarz w Dobrym Mieście miał stwierdzić wysoką gorączkę i skierował Lenę do szpitala dziecięcego w Olsztynie, ale lekarz w szpitalu odmówił przyjęcia jej na oddział, nie stwierdził gorączki, a jedynie infekcję wirusową. Dlatego Lena wróciła do domu.

Jej stan znacznie się pogorszył wieczorem ok. godz. 21.00. Wtedy rodzice ponownie przywieźli dziewczynkę do olsztyńskiego szpitala. Lekarz, który przyjmował dziecko do szpitala, rozpoznał posocznicę, ale już dyżurujący na oddziale wpisał, że przyjmuje dziecko z gorączką i wysypką. Do 3.00 w nocy na oddziale dziecku wykonywano badania, w tym czasie na ciele Leny pojawiły się wybroczyny. Stan dziewczynki pogorszył się na tyle, że o 5.00 rano musiała być reanimowana, a po godz. 6.00 rano zmarła.

Agnieszka Libudzka (PAP)