Prezydent Stanów w ciągu tygodnia kilka razy uderzył pięścią w stół. Dzisiaj do Moskwy udaje się sekretarz stanu USA Rex Tillerson. Szef amerykańskiej dyplomacji będzie rozmawiał ze swoim rosyjskim odpowiednikiem (spotkanie z prezydentem Władimirem Putinem odwołano) o głównej przyczynie tarć we wzajemnych stosunkach: konflikcie w Syrii.
Moskwa źle zareagowała na ubiegłotygodniowy atak rakietowy USA na syryjską bazę wojskową. Rosyjscy oficjele zapowiedzieli, że w odwecie wzmocnią m.in. ochronę przeciwlotniczą wojsk syryjskich.
W odpowiedzi Waszyngton zmontował dyplomatyczną ofensywę. Wizytę w Moskwie odwołał szef brytyjskiej dyplomacji Boris Johnson. Kwestia bardziej stanowczego stanowiska względem Rosji zdominowała wczorajsze spotkanie ministrów spraw zagranicznych państw G7. A Tillerson w niedzielnym wywiadzie telewizyjnym skierował pod adresem Moskwy najostrzejsze słowa, jakie dotąd padły z ust przedstawiciela nowej administracji.
Zmiana retoryki względem Rosji to zwrot o 180 stopni w stosunku do wizji prezentowanej przez Donalda Trumpa w kampanii wyborczej, kiedy z uznaniem wypowiadał się o Putinie i postulował normalizację stosunków z Moskwą. – Tego nie dało się uniknąć. Prezydenckie hasło „zostańmy przyjaciółmi” było nie do pogodzenia z naszymi interesami – mówił „New York Timesowi” Philip Gordon, ekspert Rady Stosunków Międzynarodowych. Oznaczałoby powrót do bardziej konfrontacyjnej, tradycyjnej polityki względem Rosji, ze współpracą na tych polach, na których jest to możliwe, a rywalizacją na innych.
Stosunki z Rosją to niejedyny obszar, w którym Trump zdaje się wchodzić w buty swoich poprzedników pomimo zapowiedzi wywrócenia polityki zagranicznej do góry nogami. Widać to również na przykładzie Syrii. Priorytetem dla Waszyngtonu za kadencji Obamy była walka z Państwem Islamskim. Odsunięcie od władzy prezydenta Baszara al-Asada było kwestią drugoplanową. I tego nie zmienił nawet atak na syryjskie lotnisko, chociaż na takie posunięcie nie zdecydował się nawet Obama. Potwierdziły to ostatnie wypowiedzi Tillersona, szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) Herberta McMastera oraz stałej przedstawiciel przy ONZ Nikki Haley.
Ewolucji podlega też stosunek Trumpa do Chin. Jeszcze w 2015 r. przyszły prezydent mówił, że chińskich przywódców zabrałby prędzej do baru McDonald’s niż na państwowy bankiet. Tymczasem po piątkowym spotkaniu liderzy obu mocarstw nie szczędzili sobie komplementów. Nikt nie wspomniał nawet słowem o tym, jakoby Państwo Środka manipulowało swoją walutą celem utrzymania konkurencyjności eksportu. Pojawiły się za to zapowiedzi wspólnego rozwiązania problemu Korei Północnej. Waszyngton wysłał pod adresem Pjongjangu kolejny gniewny sygnał, kierując w stronę KRLD grupę bojową z lotniskowcem „Carl Vinson” na czele.
Powrót do bardziej tradycyjnej polityki zagranicznej zwiastują również zmiany w obrębie samej administracji. W środę z miejscem w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego – najważniejszym ciele doradczym lokatora Białego Domu – pożegnał się Steve Bannon, czołowy strateg kampanii prezydenckiej, cieszący się dotychczas u Trumpa niepodważalnym autorytetem. To oznacza, że w NSC będzie więcej fachowców, a mniej polityki.
Jeśli trzeba było, także Barack Obama potrafił uderzać pięścią w stół, czemu dał wyraz chociażby wysyłając amerykańskie okręty na patrole po Morzu Południowochińskim (aby utrzeć nosa Pekinowi) czy nakładając sankcję na Rosję (po aneksji Krymu i wszczęciu konfliktu w Zagłębiu Donieckim). Otwarte pozostaje pytanie, czy nowy prezydent będzie to robił częściej niż poprzednik. – Z działań prezydenta nie wyłania się nic, co można byłoby nazwać doktryną Trumpa. Noszą one natomiast znamiona osobowości głowy państwa. Są nieprzewidywalne, instynktowne i niezdyscyplinowane – mówiła „NYT” Kathleen Hicks z Centrum Studiów Międzynarodowych i Strategicznych.
Zmiana retoryki względem Rosji oznacza zwrot o 180 stopni.