Konflikt polityczny jest w demokracji zjawiskiem tak naturalnym, jak u wielu z nas wiosenne alergie. Są kraje, w których te konflikty przybierają formy ostrej agresji werbalnej, ale ostatecznie łagodzą je niepisane, dobre obyczaje. U nas? Pisanie o przeciwnikach, że są Targowicą albo że cofają kraj do PRL, może być dla niektórych zabawne, bo ludzie mają różny kapitał kulturowy oraz poczucie humoru. Publicystyczna przesada i swoboda bywają utrapieniem – mniejszym jednak od cenzury. Niestety, ta zasada działa wtedy, kiedy działa...
Kiedy konflikt zaczyna niebezpiecznie podśmierdywać wojną domową – nie w przenośni, lecz dosłownie – to wtedy mądry człowiek wrzuca hamulec. Majdan był konfliktem demokratycznym, ludzie walczyli o miejsce Ukrainy w Europie, a skończyło się strzelaniem do tłumu. Nie nawołuję do złagodzenia temperatury naszych sporów politycznych.
Ale musimy w końcu dostrzec, że bawiąc się w wojnę domową, rozpędziliśmy mechanizm prawdziwej wojny. Wieczne powtarzane kłamstw o Komoruskim, o niepolskich mediach, o pisowcach jako potomkach Gomułki i Moczara, o prorosyjskim Związku Nauczycielstwa Polskiego, o psycholach od Rydzyka to zabawa zapałkami na stacji benzynowej.
To nieprawda, że Polacy dzielą się na dwa, propisowskie i antypisowskie, plemiona. Dzielą się na plemiona zupełnie inne. Jedno mówi, że „Oni” są już zupełnie nie do wytrzymania i że szlag ich powinien wszystkich trafić. Ci drudzy naprawdę chcą, by „Onych” szlag trafił. Są w stanie napisać w internecie życzenia śmierci pod adresem swoich adwersarzy, są w stanie oklaskiwać sztuki (?) teatralne, w których życzy się śmierci polskiemu politykowi, i są w stanie wzruszać ramionami, kiedy przypominam im, że asystent europosła PiS został zastrzelony przez fanatyka, a Rosjanie i Ukraińcy strzelający do siebie na Donbasie to żadni tam bandyci, tylko do pewnego momentu zwykli ludzie, nic się nieróżniący od Ciebie i ode mnie.