Trwający prawie 30 lat konflikt zbrojny między Azerami i Ormianami o Górski Karabach to najdłuższa wojna współczesnej Europy. Coraz więcej Ormian uważa, że już pora, by ich kraj i gospodarka przestały być zakładnikiem karabaskiej sprawy.

Najnowsza odsłona wojny o Karabach (walki trwały już na początku XX wieku) - ormiańską enklawę, pozostawioną z woli przywódców Związku Radzieckiego na terytorium Azerbejdżanu - toczy się od końca lat 80., kiedy karabascy Ormianie, korzystając z kryzysu w komunistycznym imperium, zażądali, by odebrać ich Baku i przyłączyć do Armenii.

Wybuchła partyzancka wojna, w której początkowo górę brali wspierani przez ZSRR Azerowie. Po rozpadzie Związku Radzieckiego Rosja stanęła jednak po stronie Ormian, by utratą Karabachu szantażować Azerów, którzy po ogłoszeniu niepodległości szukali na Zachodzie sojuszników i odbiorców kaspijskiej ropy naftowej. W 1994 r. Ormianie rozgromili azerbejdżańskie wojsko i zajęli nie tylko Karabach, ale też okoliczne, zamieszkane przez Azerów powiaty, które w kolejnych latach stały się bezludną strefą buforową, gwarantującą bezpieczeństwo enklawy.

Przez 20 lat w karabaskim sporze panowało status quo, a ten stan rzeczy urządzał i Armenię, i Ormian. Na froncie panowała cisza, pilnowana przez Rosję, która wzięła na siebie rolę gwaranta pokoju. „W strefie buforowej nie rozmieszczono żadnych wojsk rozjemczych ani pokojowych. Mimo to przez wiele lat nie padł tam żaden strzał” – podkreśla w rozmowie z PAP erywański politolog Dawid Petrosjan.

Pokonany w wojnie Azerbejdżan mógł się tylko przyglądać, jak Karabach ogłaszał niepodległość, i pocieszać się, że samozwańczej niepodległości enklawy nie uznało żadne państwo świata - nawet Armenia, która dzięki podbojowi azerbejdżańskich powiatów zdobyła połączenie lądowe z Karabachem i faktycznie się z nim zjednoczyła.

O ile do terytorialnej unii Armenii i Karabachu nigdy nie doszło, o tyle nastąpiła całkowita unifikacja tamtejszych elit politycznych, a karabascy Ormianie wkrótce przejęli władzę w Erywaniu. Najpierw w 1996 roku, chcąc poprawić sobie notowania wśród wyborców, pierwszy prezydent niepodległej Armenii Lewon Ter-Petrosjan wziął sobie na premiera prezydenta Karabachu Roberta Koczariana. W Erywaniu Koczarian spotkał swojego karabaskiego towarzysza Serża Sarkisjana, którego Ter-Petrosjan już wcześniej powołał do rządu na ministra obrony, a potem policji i bezpieczeństwa narodowego. W 1998 roku Koczarian z Sarkisjanem (w spisku brał udział także minister obrony Wazgen Sarkisjan - wywodzący się z Armenii, ale weteran wojny karabaskiej) dokonali pałacowego przewrotu i odsunęli Ter-Petrosjana od władzy.

Powodem przewrotu była wymuszona totalną zapaścią gospodarki gotowość Ter-Petrosjana do ugody z Azerami. Zakładnikiem karabaskiego konfliktu stała się bowiem nie tylko ormiańska polityka, ale i gospodarka. Armenia, wspierająca w wojnie rodaków z Karabachu, znalazła się w regionalnej izolacji. Azerbejdżan odciął ją od dostaw prądu, a także kaspijskiej ropy naftowej i gazu. Wspierająca Azerów Turcja nałożyła na Erywań embargo handlowe i zamknęła granicę z Armenią. Ter-Petrosjan proponował, by w zamian za zwrot sześciu okupowanych azerbejdżańskich powiatów i rozmieszczenie sił rozjemczych na granicach Karabachu Baku zgodziło się przerwać blokadę Armenii, podjęło rozmowy w sprawie przyszłego statusu Karabachu i uznało Karabach za stronę konfliktu. Rywale Ter-Petrosjana uznali to za zdradę i odsunęli go od władzy.

„Rozumieli, że Ter-Petrosjan miał rację, ale uznali to za wygodny moment i pretekst do przejęcia władzy” – mówi PAP Petrosjan.

„Za rządów Koczariana (w latach 1998-2008 - PAP) i pierwszej kadencji jego następcy, Serża Sarkisjana, nie musieli nic w karabaskiej sprawie robić. Na froncie panowała cisza, a w dyplomatycznych rozmowach – pat. W międzyczasie jednak Azerowie wzbogacili się na ropie, dzięki dostawom rosyjskiej broni wyposażyli wojsko i przed upływem roku w Karabachu wojna wybuchła na nowo. Rosja jest chyba jedynym na świecie krajem, który uważa, że można jednocześnie pełnić rolę rozjemcy i dostarczać broń tym, których ma rozdzielać. I który tłumaczy swoim krytykom, że dba przecież, by zbroić wrogów po równo” - dodaje Petrosjan.

W kwietniu 2016 roku na karabaskim froncie doszło do kilkudniowej, gwałtownej wojny, w wyniku której Azerom udało się zająć jedno ważne wzgórze i kilka pomniejszych. W Baku uznano to za wojskowy triumf, a w Erywaniu lekceważono przegraną, zaczęto jednak przyznawać, że utrzymanie karabaskiego status quo może okazać się niemożliwe.

W kampanii przed niedzielnymi wyborami parlamentarnymi w Armenii partie ubiegające się o władzę zarzekały się, że jeśli przejmą rządy w Erywaniu, nie ustąpią Azerom choćby piędzi karabaskiej ziemi, a w negocjacjach z Baku nie pójdą na żadne ustępstwa. O potrzebie ugody mówił jedynie Ter-Petrosjan, który wystartował w wyborach na czele własnego bloku wyborczego.

„Choćbyśmy zdobyli Baku, i tak będziemy musieli zwrócić Azerom ich ziemie” – tłumaczył na wiecach i w programach telewizyjnych. Przekonywał, że karabaski konflikt krępuje ormiańską gospodarkę i izoluje Armenię na arenie międzynarodowej.

„Najwyższa pora wyzbyć się maksymalistycznych oczekiwań i porozumieć się z Azerbejdżanem, bo tylko to zapewni Armenii stabilność i rozwój. Jeśli nie oddamy Azerom ich powiatów sami, prędzej czy później zostaniemy do tego zmuszeni przez ONZ czy OBWE. Kompromis z Azerbejdżanem to sprawa trudna, ale konieczna, i dobrze byłoby, by władze kraju jak najprędzej przygotowały na to społeczeństwo” – mówił Ter-Petrosjan.

„Z powodu wojny karabaskiej Armenia stała się najbardziej zmilitaryzowanym państwem Europy” – dodaje w rozmowie z PAP politolog Petrosjan.

„Sądzę, że większość naszych polityków zgadza się z Ter-Petrosjanem, ale uznają, że łatwiej im będzie skusić wyborców odwoływaniem się do ich patriotyzmu. Aktywizują się weterani wojny karabaskiej, którzy nawet obecnemu prezydentowi Sarkisjanowi i jego ekipie zarzucają niezdecydowanie – mówi PAP Dawid Petrosjan. – Przekonując do zdrowego rozsądku i ugodowości, Ter-Petrosjan może nie zebrać wystarczająco wielu głosów, by znaleźć się w nowym parlamencie. Ale słuchając go w telewizji i na wiecach coraz więcej Ormian przyznaje, że w jego słowach jest wiele racji”.

Wojciech Jagielski