Osobista niechęć i spór o przyszłość kraju mogą fundamentalnie dzielić, a mimo to przynieść pozytywne skutki. Gdy wspólny cel jest ważniejszy od prywatnych animozji.
Policzenie, ile razy w ciągu ostatniej dekady wojna między Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim odciskała się piętnem na Polsce, to trudne zadanie. Bo przykłady fatalnych w skutkach dla kraju walk między dawnymi liderami PO-PiS-u można mnożyć niemal w nieskończoność. Ostatnim przykładem jest wybór szefa Rady Europejskiej. Kaczyński nie musiał rozpoczynać beznadziejnej szarży, która nie pogrążyła jego wroga, za to pogrążyła polską politykę zagraniczną. Z kolei Tusk nie musiał podtrzymywać swojej kandydatury wbrew opinii rządu własnego kraju, osiągając osobisty sukces za sprawą wsparcia Berlina.
Pewnym pocieszeniem jest, że za wojnę obu polityków w końcu płacić zaczną nie tylko obywatele III RP. Ale byłaby to wielka ironia losu, gdyby wendeta dwóch egocentryków z przerostem ambicji zaczęła ważyć na przyszłości Europy.
Choć przynajmniej Polacy w swoim nieszczęściu nie pozostawaliby osamotnieni. Brak bowiem nadziei, że w niedalekiej przyszłości jeden z oponentów w końcu ostatecznie wygra, rozwiązując problem. Trudno też wierzyć, że Kaczyński i Tusk nauczą się rozdzielać osobiste interesy od dobra Polski, bacząc, by to drugie nie zostało naruszone.
Bo taką zaletę posiadają jedynie wielcy przywódcy.
Obiad na krańcu świata
„Usiłowałem ich przekonać, że to, co chcą zrobić, jest nonsensem i zbrodnią wobec Polski. Ani jedno, ani drugie mi się nie udało” – wspominał Roman Dmowski rozmowę, którą odbył przy obiedzie w hotelu Seiyoken 11 lipca 1904 r. Dzień wcześniej do Tokio zawitał Józef Piłsudski, w towarzystwie Tytusa Filipowicza. Na Dalekim Wschodzie trwała właśnie wojna rosyjsko-japońska i dla Kraju Kwitnącej Wiśni bardzo pożądany okazywał się sojusznik umiejący organizować akcje dywersyjne na terenie Imperium Romanowów. Taką ofertę przesłał Tokio Piłsudski obiecując, że PPS wznieci bunt na terenie Królestwa Polskiego. W zamian chciał od Japończyków pieniędzy, broni oraz utworzenia na Dalekim Wschodzie legionu sformowanego z polskich jeńców służących w rosyjskiej armii. Negocjowaniem tych kwestii zajął się minister spraw zagranicznych Japonii Komura Jutaro, a do rozmów został dokooptowany szef Sztabu Generalnego gen. Kodama Gentaro. Obaj uznali, że muszą ściągnąć Piłsudskiego do Tokio, by dogadać się z nim osobiście.
O planie wzniecenia rebelii w Królestwie Polskim, przy japońskim wsparciu, dowiedział się Roman Dmowski. Zwolennik budowania ugody między Polakami a Rosjanami, otwierającej możliwość uzyskania dla Królestwa autonomii. Dmowski pośpiesznie zorganizował podróż do Japonii, by pokrzyżować plany Piłsudskiego. Perypetie obu polityków, już wówczas szczerze wierzących, że są predysponowani do przewodzenia całemu narodowi, śledził korespondent „Słowa Polskiego” James Douglas. Polski Szkot, przyjaźniący się od dawna z endekami, a jednocześnie potajemnie współpracujący z PPS. To on pierwszy dowiedział się, że Dmowski dotarł przed Piłsudskim do Tokio i nawiązał kontakt z japońskim rządem.
Nazajutrz po przyjeździe do stolicy Japonii towarzysz „Wiktor” wybrał się razem z Tytusem Filipowiczem na przejażdżkę rikszą. Nagle w centrum miasta ujrzeli oglądającego sklepową wystawę Dmowskiego w towarzystwie Douglasa. W tamto przedpołudnie Piłsudski, zupełnie nieokazujący zaskoczenia, polecił zatrzymać rikszę i wysiadł przywitać się z politycznym wrogiem. „Dmowski chwilę intensywnie patrzył na Ziuka, potem zdecydowanie podszedł do niego i wyciągnął rękę” – zapisał we wspomnieniach Douglas. Wkrótce cała czwórka zasiadła do obiadu w hotelu Seiyoken.
Dzieliło ich wszystko. Ziuk był romantykiem marzącym o wywalczeniu dla Polski niepodległości czynem zbrojnym. Dmowski uważał go niemal za skamielinę przeniesioną do XX-wiecznego świata z Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Sam wierzył, że przyszłością Europy jest nacjonalizm. Także marzył o niepodległej Polsce, lecz będącej państwem jednolitym narodowo. Co miało gwarantować spójność i siłę kraju. Ich wizje wykluczały się wzajemnie, a jakby nie dość tego, ich wzajemną niechęć podsyciła kobieta. Pięć lat wcześniej w Wilnie obaj starali się o względy pięknej rozwódki – Marii Juszkiewicz. Ideowa socjalistka dała Dmowskiemu kosza i poślubiła jego największego przeciwnika.
Obiad na drugim krańcu świata nie zbliżył ich do siebie. Jednak postanowili spotkać się ponownie, tym razem w cztery oczy. Obaj do śmierci milczeli na temat tego, o czym dyskutowali. Nic nie wskazuje na to, by osiągnęli jakieś porozumienie. Zaś wyprawę do Japonii mogli uznać za połowiczny sukces. Dwa tygodnie później Piłsudski otrzymał pismo ze Sztabu Generalnego japońskiej armii o treści: „Nie możemy wejść z Wami w układ z obawy, że doprowadzi on do bardzo poważnych i skomplikowanych problemów międzynarodowych”. Co było sukcesem Dmowskiego, bo żaden legion polski na Dalekim Wschodnie nie powstał. Ale jednocześnie japoński wywiad zapewnił PPS stały dopływ gotówki, za którą kupowano na Zachodzie broń. Bardzo się ona przydała kierowanej przez Piłsudskiego Organizacji Bojowej podczas rewolucji w Królestwie Polskim.
Dwie drogi w jedną stronę
Rewolucja 1905 r. i kolejne burzliwe lata jedynie spotęgowały wrogość między dwoma przywódcami. Gdy Organizacja Bojowa PPS prowadziła walkę zbrojną z okupantem, Stronnictwo Narodowe skupiło się na zwalczaniu wpływów socjalistów w społeczeństwie. Potem Piłsudski starał się, pod cichą egidą austriackiego Sztabu Generalnego, budować w Galicji zręby przyszłych polskich sił zbrojnych, Dmowski zaś wybrał karierę polityczną w rosyjskiej Dumie. Choć widząc, że car Mikołaj II nie dopuści do demokratyzacji Rosji, coraz większe nadzieje wiązał z państwami Zachodu.
Obaj czekali na wybuch wojny w Europie. Gdy w końcu nadeszła, znaleźli się w przeciwnych obozach. Choć Piłsudski czuł się bardziej związany z Państwami Centralnymi – to w dłuższej perspektywie zakładał ich klęskę i tylko czekał na okazję przejścia do obozu aliantów. Woltę zainicjował na początku lipca 1917 r., gdy podczas spotkania z kadrą oficerską Legionów oznajmił: „W interesie Niemców leży przede wszystkim pobicie Aliantów, naszym – by Alianci pobili Niemców”. Za odmówienie, wraz z legionistami, podporządkowania się cesarzowi, wkrótce trafił do twierdzy w Magdeburgu. Tak stając się ofiarą niedawnego sojusznika. Natomiast Roman Dmowski, po latach dobijania się do alianckich rządów, mógł wreszcie w połowie sierpnia 1917 r. założyć Komitet Narodowy Polski w Paryżu. Stanowiący namiastkę emigracyjnego rządu. Uznany przez Francję, Wielką Brytanię i Włochy za jedynego reprezentanta polskich interesów.
Już niedługo dwaj wrogowie mieli się znaleźć w tym samym – zwycięskim obozie. Lecz ich wizje odrodzonej Rzeczpospolitej nadal do siebie nie przystawały, podobnie jak metody, którymi w dążeniu do celów politycznych zamierzali się posługiwać.
Na początek pucz
Kiedy pociąg z Magdeburga rankiem 10 listopada 1918 r. wjechał na Dworzec Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, na Piłsudskiego czekało ledwie kilkanaście osób. Dopiero, gdy „Kurier Poranny” doniósł warszawiakom o przyjeździe legendarnego Komendanta, na ulice wyległy tłumy, bo ludzie chcieli zobaczyć kogoś, kto potrafił walczyć przeciwko Rosji, a jednocześnie sprzeciwić się Niemcom. Społeczne poparcie sprawiło, że pełniąca funkcję rządu Rada Regencyjna przekazała władzę byłemu przywódcy PPS. Dzięki temu Piłsudski mógł obwołać się Naczelnikiem Państwa, skupiając w swoim ręku władzę ustawodawczą i wykonawczą.
Jednak możliwości działania Naczelnika pozostawały ograniczone. Na polskim terytorium nadal stacjonowała armia niemiecka. Wprawdzie w Warszawie czy Krakowie jej żołnierze dawali się rozbrajać, lecz zwarte jednostki nie utraciły zdolności bojowej. Siły, jakimi dysponował Piłsudski – ok. 20 tys. legionistów i członków Polskiej Organizacji Wojskowej – nie miały szansy w bezpośrednim starciu. „Zawierane z Niemcami porozumienia były koniecznością, chociażby w związku z załatwianiem wielu formalności przy wycofywaniu się z ziem Królestwa wojsk niemieckich. Pogarszało to i tak obciążoną wcześniejszą współpracą z Niemcami opinię Piłsudskiego w oczach państw koalicji (aliantów – aut.)” – opisuje Jan Molenda w opracowaniu „Próby osiągnięcia kompromisu między Romanem Dmowskim i Józefem Piłsudskim w sprawie węzłowych problemów odradzającego się państwa polskiego”.
Brak uznania ze strony aliantów był dla Naczelnika kluczowym problemem. Bez nacisku ze strony Paryża, Londynu i Waszyngtonu wojska niemieckie nie chciały oddać polskich ziem. Pomóc w tym mógł jedynie Komitet Narodowy Polski. Czego też Dmowski miał pełną świadomość. Tak splot okoliczności sprawił, że aby mogła szybko powstać niepodległa Polska, dwaj najwięksi wrogowie musieli zacząć ze sobą współpracować. Zostawiając na boku dawne urazy i całkowity brak wzajemnego zaufania.
Ale zarówno socjaliści, jak i narodowcy, darząc się szczerą nienawiścią, parli do zwarcia. Eskalacja nastąpiła już podczas negocjowania składu pierwszego rządu. Skoro Dmowski przebywał w Paryżu, rozmowy z Piłsudskim wzięli na siebie były poseł do Reichstagu Wojciech Korfanty i liderzy ruchu narodowego: Władysław Seyda, Wojciech Trąmpczyński i Stanisław Grabski. Endecy nie godzili się, by premierem został Ignacy Daszyński – socjalista, działacz II Międzynarodówki, przyjaźniący się z Julianem Marchlewskim i Różą Luksemburg.
Naczelnik Państwa zdecydował się szukać kompromisu i zamiast Daszyńskiego zaproponował innego, bardziej umiarkowanego działacza PPS – Jędrzeja Moraczewskiego. Narodowcy do rządu nie weszli, lecz nominację tę przełknęli, choć najbardziej radykalne skrzydło opowiadało się za przejęciem władzy siłą. Uznając, że znakomitą okazję do ustanowienia Rządu Narodowego da im wielka manifestacja patriotyczna, którą zaplanowali w Warszawie w 88. rocznicę powstania listopadowego.
„Rząd ten miał natychmiast objąć władzę na Zamku, a w oparciu o ówczesny garnizon, opanować sytuację, wywołać rewoltę w Poznańskiem i na Śląsku, ogłosić powszechną mobilizację oraz współdziałając z aliantami jak najśpieszniej określić granice Wielkiej Wolnej i Niepodległej Polski” – zapisał we wspomnieniach jeden z organizatorów puczu dr Tadeusz Mścisław Dymowski.
Rozsądek patrioty
„Mnie się zdaje, że przyjaciele nasi w kraju wzięli położenie i zadanie nasze zbyt prosto i że część ogółu do nas zbliżona oczekiwała od nas rzeczy niemożliwych – pisał dwa lata później Roman Dmowski w liście do Zygmunta Wasilewskiego. – Byli nawet tacy, co mówili i mówią: niech Dmowski przyjedzie i stworzy rząd silny. Otóż na pewno, gdybyśmy byli rząd stworzyli – przypuśćmy ze mną na czele – bylibyśmy Polskę porządnie zarżnęli”. Przywódca Narodowej Demokracji uznał, iż w rewolucyjnych czasach jego stronnictwo budzi zbyt wielką wrogość, by mogło rządzić państwem. „Jesteśmy znienawidzeni przez wszystkie żywioły rewolucyjne, które przeciw nam mocniej by się zmobilizowały i zacieklejszą prowadziłyby walkę, niż przeciw rządom istniejącym pod Piłsudskim. Słowem, mielibyśmy walkę na wszystkie strony. Czy my, przy obecnym stanie organizacji sił naszych, moglibyśmy walkę taką wytrzymać? Przegralibyśmy ją z kretesem, a z nami Polska by przegrała” – twierdził.
Stąd Dmowski, wbrew nastrojom w partii, przeciwstawiał się pomysłom odebrania od razu Piłsudskiemu całej władzy. Pucz zaplanowany na 30 listopada 1918 r. zamienił się więc w farsę. Wytypowany przez spiskowców na tymczasowego wodza Wojciech Korfanty dzień wcześniej wsiadł w pociąg i uciekł do Poznania. Pozostawieni sami sobie buntownicy opanowali Pałac Namiestnikowski, gdzie urzędował rząd Moraczewskiego, ale była sobota i nikogo nie zastali. Rozeszli się więc do domów. Wobec nikogo nie wyciągnięto żadnych konsekwencji, choć aktywiści PPS żądali rozprawy z endekami. Jednak Piłsudski nie zamierzał się temu zupełnie poddawać. Już i tak musiał zmagać się z tym, że na Zachodzie ludzi sprawujących w Polsce władzę podejrzewano o komunizm.
„Ach, jakby to było dobrze, gdyby tak bolszewicy urządzili jakiś zamach na mnie, rzucili bombę czy coś podobnego...” – wspomniał pewnego razu Piłsudski podczas rozmowy z ministrem spraw zagranicznych Leonem Wasilewskim. „Wyraziłem wątpliwość, czyby to było »dobrze«” – zanotował Wasilewski. Na co Komendant odrzekł z niczym niezmąconym optymizmem: Naturalnie, zamach by się nie udał, ale jaki by to efekt wywołało za granicą! Od razu musiano by się przekonać, że wszystko, co się mówi o bolszewizmie rządu Moraczewskiego, jest głupstwem”.
Marzenie Piłsudskiego spełniło się w nieco zmodyfikowanej formie, przy rozgrywce o powierzenie misji tworzenia rządu Ignacemu Paderewskiemu. Światowej sławy pianista i przyjaciel kolejnych prezydentów USA oddał Polsce nieocenione usługi, lobbując przez wiele lat w Stanach Zjednoczonych na rzecz wskrzeszenia Rzeczpospolitej. Dla Komitetu Narodowego w Paryżu stanowił bezcenny atut z racji popularności, jaką cieszył się na Zachodzie. Mimo to w połowie grudnia 1918 r. Paderewski wyruszył w podróż do Polski. W ślad za nim Dmowski wysłał list do Stanisława Grabskiego. „Nie trzeba Ci wykładać, jak ważne jest, żebyście Paderewskiemu ułatwili wszelkimi sposobami zbliżenie i porozumienie się z różnymi żywiołami i doprowadzenie do rządu koalicyjnego. Trzeba go wysunąć jako sztandar jedności narodowej” – pisał. Ale Piłsudski nie mógł przekazać władzy nominatowi Dmowskiego, bez narażenia się na utratę autorytetu w oczach lewicy, choć negocjacje o utworzeniu nowego gabinetu podjął. Po czym na początku stycznia 1919 r. oświadczył, iż odrzuca proponowaną przez Dmowskiego koncepcję rządu Paderewskiego, zdominowanego przez endecję.
Z sytuacji patowej pomógł wyjść obu politykom kolejny operetkowy zamach stanu. Organizowali go radykalni działacze Stronnictwa Narodowego, na których czele stanął książę Eustachy Kajetan Sapieha. Dawny członek Rady Regencyjnej, nie endek, lecz kresowy konserwatysta, któremu dobrze się wcześniej współpracowało z Piłsudskim. „O ile Piłsudski sprowokował zamach Eustachego Sapiehy na siebie samego i na rząd?” – zastanawiał się potem Stanisław Cat-Mackiewicz. „W każdym razie Piłsudski, który często gości w tym czasie u siebie w Belwederze księcia Sapiehę, nieraz mu wspomina, że wyższość lewicy nad prawicą polega na tym, że lewica potrafi zorganizować zamach stanu, a prawica nie” – dodawał redaktor naczelny wileńskiego dziennika „Słowo”.
Spiskowcy powierzyli przeprowadzenie operacji młodemu płk. Marianowi Januszajtisowi-Żegocie, który w nocy z 4 na 5 stycznia 1919 r. zupełnie się pogubił. Wprawdzie udało się aresztować premiera Moraczewskiego i kluczowych ministrów, lecz Piłsudski spokojnie doczekał w Belwederze aż puczystów zatrzymał gen. Stanisław Szeptycki. Po czym odwiedził ich w Komendanturze Wojskowej Miasta, publicznie zrugał i kazał się wynosić do domów. Poza internowanym we własnym mieszkaniu płk. Januszajtisem. Przy czym mieli dać słowo honoru, że poczekają na aresztowanie. Słowa dotrzymał tylko jeden oficer i książę Sapieha. Reszta uciekała do Poznania lub Krakowa, kompromitując się w oczach opinii publicznej. Skompromitował się też, sponiewierany przez operetkowy pucz, rząd Moraczewskiego.
„W ten idylliczny sposób zakończył się zamach stanu, który nie był nieudany, jak się to zawsze pisze, lecz udany, bo był jedną z przyczyn ustąpienia rządu Moraczewskiego” – twierdził Stanisław Cat-Mackiewicz.
Interesowna przyjaźń
„Drogi Panie Romanie, wysyłając do Paryża delegację, która ma się porozumieć z Komitetem Paryskim w sprawie wspólnego działania wobec aliantów, proszę Pana, aby zechciał Pan wszystko uczynić dla ułatwienia rokowań. Niech mi Pan wierzy, że nade wszystko życzę sobie uniknięcia podwójnego przedstawicielstwa Polski wobec aliantów” – napisał Piłsudski do Dmowskiego pod koniec 1918 r. „Opierając się na naszej starej znajomości, mam nadzieję, że w tym wypadku i w chwili tak poważnej, co najmniej kilku ludzi – jeśli nie cała Polska – potrafi się wznieść ponad interesy partyjnych klik i grup. Chciałbym bardzo widzieć Pana między tymi ludźmi. Proszę przyjąć zapewnienia mojego wysokiego szacunku” – tak Naczelnik brał pod włos konkurenta.
W pierwszym tygodniu stycznia zjawiła się w stolicy Francji delegacja z Warszawy, której przewodniczył Kazimierz Dłuski, osobiście znający Dmowskiego. Ale ten nie zamierzał iść na kompromis, oświadczając, że jedynie Komitet Narodowy jest prawowitym przedstawicielem państwa polskiego. Negocjacje trwały ponad tydzień i przyniosły ustępstwa głównie ze strony Piłsudskiego. Osiągnął on tyle, że Paderewski, oprócz stanowiska premiera, objął też urząd ministra spraw zagranicznych i reprezentował na konferencji wersalskiej także Naczelnika Państwa. Miało to znaczenie prestiżowe, bo wszystkim i tak kierował Dmowski.
Ten fakt okazał się wręcz zbawienny 29 stycznia 1919 r. Tego dnia prowadzący obrady premier Francji Georges Clemenceau niespodzianie zaprosił lidera Komitetu Narodowego do zabrania głosu. Nie mając pod ręką żadnych notatek, przywódca Stronnictwa Narodowego zaczął improwizowane przemówienie po francusku. Wkrótce Clemenceau mu przerwał, by poprosić tłumacza o przełożenie wypowiedzi na angielski. Ale mówca nie ufał umiejętnościom nieznanego mu człowieka, dlatego zaoponował i kontynuował wystąpienie jednocześnie w dwóch językach. Z jedną piętnastominutową przerwą trwało ono ponad pięć godzin. Dmowski wyłożył słuchaczom wszystko – od historii rozbiorów po podstawy prawne polskich roszczeń do poszczególnych ziem. Przy czym nie zanudził nikogo na sali, bo po tym, jak skończył wszyscy (poza delegacją niemiecką) długo oklaskiwali go, stojąc. Nawet tak niechętny Polsce brytyjski premier Lloyd George.
Przez następne miesiące Dmowski wykonał tytaniczną pracę, aby wywalczyć dla Rzeczpospolitej jak największe terytoria na granicy zachodniej i północnej. Doprowadzając do białej gorączki Niemców taktyką polegającą m.in. na blokowaniu do ostatniej chwili informacji na temat polskich roszczeń i zaskakiwaniu nimi tuż przed rozpoczęciem kolejnej rundy rokowań. W tym samym czasie Piłsudski sukcesywnie przesuwał granice Rzeczpospolitej na wschodzie, zakładając, iż na tym kierunku wszystko rozstrzygnie się nie w Paryżu, lecz na polach bitew.
Wygrywają pracowitsi
„Dmowski i Piłsudski wpływali zwłaszcza na własne obozy w kierunku łagodzenia wewnętrznych sprzeczności, zajmowania pozycji kompromisowych wobec najważniejszych spraw odradzającego się państwa polskiego” – twierdzi Jan Molenda. Studzili więc rozgorączkowane głowy w momentach, gdy radykałowie z obu stron najchętniej wzięliby się za łby. Bez baczenia, że na wschodzie toczono boje z Ukraińcami i zaczynała się wojna z bolszewicką Rosją. Zaś Niemcy nie zamierzali oddać Polakom żadnej prowincji dobrowolnie, o Górnym Śląsku nie wspominając.
Zadziwiająco zgodna współpraca Piłsudskiego z Dmowskim nie przeszkadzała im w toczeniu boju o to, kto będzie rządził Polską. Wybory przeprowadzone 26 stycznia 1919 r. na terenie ziem dawnego Królestwa Polskiego oraz Galicji zachodniej nie przyniosły zdecydowanego rozstrzygnięcia. Wygrały je partie zgrupowane wokół endecji pod szyldem Związku Ludowo-Narodowego, lecz koalicja stronnictw lewicowych otrzymała niewiele mniej głosów. Języczkiem u wagi pozostawali posłowie PSL Piast i mniejszości narodowych. Równowaga w Sejmie sprawiała, że Piłsudski, wybrany ponownie na stanowisko Naczelnika Państwa, oraz premier Paderewski, decydowali o wszystkim.
Endecy sądzili, że wkrótce ich bardzo popularny premier zdominuje Naczelnika, tymczasem stało się coś zupełnie odwrotnego. Z każdym tygodniem zachwyt Paderewskiego dla Piłsudskiego rósł. „Poddany jest szefowi państwa tak, że nie ma wobec niego żadnej samodzielności” – pisał z Paryża 5 maja 1919 r. Dmowski do Stanisława Grabskiego. Pianista już zupełnie przestał zważać na instrukcje słane mu z Francji, we wszystkim zdając się na opinię Naczelnika. Ten swoją przewagę umacniał też za sprawą bardzo istotnych cech charakteru. Lubił pracować z ludźmi i imponował energicznością. Przywódca Stronnictwa Narodowego stanowił jego przeciwieństwo. „Chcę w miarę sił, przy pomocy ludzi podzielających moje myśli, przeprowadzić budowę Polski według szerokiego planu. Do tego trzeba mieć ciągle całość w głowie. Na wszelkim zaś stanowisku państwowym człowiek ginie w szczegółach, zalewają go one tak, że traci ujęcie całości” – pisał 29 maja 1919 r. Dmowski do Stanisława Grabskiego. „Widzę to na wszystkich wielkich ludziach Ententy, którym miałem sposobność teraz bliżej się przyjrzeć. Tym bardziej mnie by to groziło, człowiekowi ogromnie niezdolnemu do intensywnej pracy, do załatwiania cały dzień kawałków, do widywania kilkudziesięciu ludzi co dzień. Nie uwierzysz, jak już jestem przemęczony tą pracą, którą mam tutaj” – skarżył się.
Pomimo tego ze swoich obowiązków Dmowski wywiązywał się znakomicie. Inna rzecz, że sprawiał wrażenie człowieka wypalonego. Po powrocie do kraju z coraz mniejszą intensywnością angażował się w życie polityczne, wybierając pracę koncepcyjną i budowanie fundamentów ideowych ruchu narodowego. Dalej też spierał się z Piłsudskim w kwestiach zasadniczych, zwalczając ideę wielonarodowej Rzeczpospolitej. Mimo to potrafił docenić talent polityczny adwersarza. Kiedy rozpoczęto przygotowania do wyborów pierwszego prezydenta II RP, wielu narodowców opowiadało się za wysunięciem kandydatury Paderewskiego. Niemający złudzeń co do talentów politycznych pianisty Dmowski w liście do partyjnego kolegi Stanisława Kozickiego ostrzegał: „Jeżeli Demokracja Narodowa da się popchnąć do popierania tej kandydatury, będzie to w szeregu jej kroków samobójczych ostatni, który ją dokończy”. Następnie zalecił: „Niech Pan rozwinie pracę, żeby do tego nie dopuścić. Ja się staję coraz więcej zwolennikiem kandydatury Piłsudskiego”.
Gdyby Towarzysz „Wiktor” przyjął propozycję ubiegania się o prezydenturę, wielu endeków doświadczyłoby uczucia końca świata, bo ich stronnictwo wsparłoby śmiertelnego wroga. Jednak Komendant prezydentem, z symboliczną władzą, zostać nie zamierzał. Wolał usunąć się do Sulejówka i tam poczekać na dogodny moment do triumfalnego powrotu. Nigdy też już nie zagrał po jednej politycznej stronie z Dmowskim. Choć stanowili duet idealny – bo gdy współpracowali, potrafili zmieniać świat.