Obsesja PiS na punkcie byłego premiera jest paraliżująca nie tylko dla naszej polityki zagranicznej, ale przede wszystkim dla partii Jarosława Kaczyńskiego. Bo uniemożliwia trwałe reformowanie Polski. Sprowadzenie polityki do wymiaru personalnego marginalizuje jej wymiar ustrojowy.
Żadna inna partia tak nie dba o Donalda Tuska jak PiS. Nikt nie zrobił tyle dobrego dla byłego premiera, ile inny były szef rządu – Jarosław Kaczyński. Zaiste wielkim przywódcą oraz politykiem musi być honorowy szef PO, skoro o jego politycznej przyszłości rozmawia naczelnik Polski z naczelniczką Europy – kanclerz Angelą Merkel. Wielkie muszą być jego zdolności sprawcze, skoro potrafił uruchomić polityczny pucz, odpowiada za aferę Amber Gold, ponosi odpowiedzialność za katastrofę smoleńską oraz fatalny stan BOR.
Ostatnie dni były naznaczone starciem prowadzonym pod hasłami wyboru lub zablokowania wyboru Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Ale jego obecność w rodzimej debacie publicznej jest równie stała i silna, jak – z czego niewielu z nas zdaje sobie sprawę – daleka i niemająca przełożenia na naszą codzienność jest jego rzeczywista rola polityczna. Media na Zachodzie pisały o Tusku głównie w odniesieniu do negocjacji brexitowych i kryzysu uchodźczego – bo dookoła tych spraw koncentrowała się jego aktywność. W Polsce jednak od lat tematy międzynarodowe są marginalne w debacie publicznej, o ile nie nadaje się im lokalnego tła. O Tusku mówiło się więc w Polsce i pisało głównie w kontekście jego ewentualnego politycznego powrotu do kraju i potencjalnego jednoczenia opozycji.
Przede wszystkim jednak Donald Tusk jest bohaterem prawicowych mediów i polityków. Nazwisko byłego premiera jest wymieniane zawsze wtedy, kiedy ujawnia się kolejna dysfunkcjonalność naszego państwa. Wieloletni szef Platformy poniósł już polityczną odpowiedzialność, bo zbudowana przez niego formacja przegrała wybory. Suweren ukarał byłego premiera, w bezprecedensowy sposób oddając całą władzę w ręce formacji otwarcie mu wrogiej. A najważniejsze osiągnięcia jego ekipy – jej spuścizna w polityce zagranicznej i reforma emerytalna – zostały prawdopodobnie w sposób trwały odwrócone.
Liczne wady funkcjonalne państwa zostały ujawnione podczas drugiej kadencji premiera Tuska. To m.in. słabość instytucjonalna głównego ośrodka władzy – kancelarii premiera. Dostrzec też trzeba niesprawność administracji centralnej, brak koordynacji w dziedzinie polityki gospodarczej, brak efektywnego dialogu władzy z biznesem, nieumiejętność formułowania, a potem realizacji strategii – np. w kwestii reform energetyki, górnictwa i polityki społecznej.
Właściwe zdiagnozowanie tych problemów pozwoliło PiS wygrać wybory. Ale partia ta niewiele ma do zaproponowania, gdy chodzi o naprawę państwa. Prace sejmowej komisji śledczej w sprawie Amber Gold pokazują to, co wielu politologów opisywało już wcześniej – urzędy mają kłopoty w efektywnym przekazywaniu sobie wiedzy i szybkim oraz sprawnym reagowaniu na wyzwania, które w kwestiach gospodarczych wymagają samodzielności, zdobywania nowych kompetencji i rozumienia procesów finansowych. Zamiast jednak szukać sposobów naprawy tej sytuacji, to zbiera się dowody na osobistą odpowiedzialność jednego polityka.
Moglibyśmy mówić o wielkim szczęściu, gdyby problemy udawało się eliminować, usuwając w procesie wyborczym słabo rządzących. Niestety do naprawy państwa nie wystarczy jedynie akt wyborczy. Polska cierpi przede wszystkim na brak kapitału społecznego i pamięci instytucjonalnej. Wzajemne zaufanie między urzędnikami, ich częste i nieobarczone ryzykiem oskarżenia o korupcyjne kontakty z przedsiębiorcami i organizacjami społecznymi pozwoliłby szybciej identyfikować problemy. Nowoczesne i sprawne państwa, jak Wielka Brytania czy kraje skandynawskie, w sposób trwały włączają społeczeństwo w proces rządzenia. W Polsce nadal tego brakuje, a pojawiające się co pewien czas nagonki na organizacje pozarządowe pozwalają sądzić, że kapitał społeczny w Polsce jest nie budowany, ale wręcz rozmontowywany.
Kolejnym elementem kluczowym dla siły państwa jest jego trwałość i pamięć instytucjonalna. Jesteśmy w paradoksalnej sytuacji, w której rządzi nami partia mówiąca o konieczności zerwania z przeszłością. Z mitycznie złą III RP. A więc z państwem uczestnika obrad Okrągłego Stołu – późniejszego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, państwem premierów Jarosława Kaczyńskiego i Jana Olszewskiego. Premierów, w których rządach zasiadali ministrowie Radosław Sikorski, Roman Giertych czy Andrzej Olechowski. Odkładając na bok polityczną hipokryzję, jaką jest próba przedstawiania się przez PiS jako partii antysystemowej, warto zastanowić się nad tym, czy naprawdę każdy kolejny rząd musi całkowicie zrywać z przeszłością. Dlaczego przez usta obecnie rządzących nigdy nie przejdzie czysto grzecznościowy zwrot „pan premier”, gdy mówią o Donaldzie Tusku.
Na pewno jedną z odpowiedzi na tak postawione pytanie jest przypomnienie tego, że zasady politycznej i instytucjonalnej dyskontynuacji, zakrawającej wręcz o polityczną wendettę, były stosowane przez PO. Straszne i raniące były słowa o „dorzynaniu watahy” czy nazywanie polityków PiS „wariatami”. Niezakończone żadnymi konkluzjami rozważania o stawianiu ministrów z lat 2005–2007 przed Trybunałem Stanu bardzo przypominają obecne snucie opowieści o wielkiej „winie Tuska”.
Ekstremalnym przykładem jest bolesna i tragiczna dla każdego obywatela sprawa katastrofy smoleńskiej. Tupolewizm – to słowo stało się symbolem bałaganu, niesprawności, braku szacunku dla procedur, braku wyobraźni, ale przede wszystkim braku odpowiedzialności za dobro wspólne, jakim jest nasze państwo. Użyte przez jednego z uczestników do opisania szokujących okoliczności powrotu rządowej ekipy z Londynu zostało zacytowane przez dziennikarza DGP Zbigniewa Parafianowicza.
Nie pozbędziemy się tupolewizmu, jeżeli nie zdobędziemy się na współpracę opartą na wzajemnym szacunku. Na merytoryczną dyskusję na podstawie faktów. Na dialog, którego celem nie będzie polityczne polowanie na czarownice, lecz dążenie do trwałego eliminowania patologii i niedociągnięć z naszego państwa. Kluczem do takiej postawy jest jednak szacunek dla Rzeczpospolitej. W sytuacji, w której świat traktujemy w kategoriach zero-jedynkowych, w której nie potrafimy dostrzec własnych błędów, a wroga politycznego traktujemy jako absolutne zło, państwo za każdym razem budować będziemy od nowa.
Pewien amerykański oficer w czasie wojny wietnamskiej powiedział: „Aby ocalić tę wieś, musieliśmy ją zniszczyć”. Jeżeli za każdym razem stawiać będziemy na całkowite zerwanie z przeszłością, skazani będziemy na ciągłe powtarzanie błędów z przeszłości bez szans na skorzystanie z wcześniejszych doświadczeń.
Paradoksalnie, w wielu dziedzinach życia publicznego potrafimy budować trwałe kompetencje. Plany gospodarcze obecnej ekipy w kontekście tworzenia koordynacji polityki ekonomicznej są ukoronowaniem toczącej się od paru lat w gronie ekspertów debaty programowej. Podobnie mogłoby być w dziedzinie ustrojowej, jeżeli Polska potrafiłaby korzystać z doświadczeń przeszłości. Jeżeli jednak grzechy rzeczywistości przypisane będą personalnie jednemu politykowi, to nie będziemy w stanie poważnie rozmawiać o polityce. Jeżeli za każdy błąd odpowiadać będzie mityczna „wina Tuska”, to oprócz przypisania byłemu premierowi nadzwyczajnych, złowrogich mocy sprawczych – dojdziemy donikąd.
Nikt nie zrobił tyle dobrego dla Donalda Tuska, ile Jarosław Kaczyński. Zaiste wielkim przywódcą musi być honorowy szef PO, skoro o jego politycznej przyszłości rozmawia naczelnik Polski z naczelniczką Europy – kanclerz Angelą Merkel