W mundurze niemieckiego generała wykradł plany Wału Atlantyckiego. W Powstaniu Warszawskim dowodził oddziałem. Nie dał się złamać ubeckim śledczym. Dziesięć lat siedział w stalinowskim więzieniu. Kazimierz Leski był bohaterem, ale o swoim życiu nie chciał opowiadać nawet własnemu synowi. O ojcu opowiada Krzysztof Leski, działacz solidarnościowej opozycji i dziennikarz.
Okładka komiksu o Kazimierzu Leskim / Dziennik Gazeta Prawna
Jak pan wspomina ojca?
To ciekawe, bo jeszcze kilka dni wcześniej inaczej odpowiedziałbym na to pytanie.
A jak pan odpowie dziś?
Dotąd miałem dość wyraźnie ustaloną hierarchię emocji związanych z ojcem. Jako pierwsze kojarzy mi się z nim uczucie niedowierzania, bo trudno uwierzyć w to, co on w życiu wyprawiał. Kiedy moje niedowierzanie przerodziło się w pewność, że to wszystko przydarzyło mu się naprawdę, pojawiło się we mnie uczucie numer dwa, czyli podziw. Z tej samej przyczyny. Wiele razy zastanawiałem się, czy potrafiłbym tak jak on zachować kamienny spokój w sytuacjach, kiedy za najdrobniejszy błąd, za nieostrożność, wręcz za przejęzyczenie czy pomyłkę w akcencie groziło aresztowanie i pluton egzekucyjny. I wreszcie trzecie uczucie – zazdrość. Wynikające trochę ze świadomości, iloma talentami obdarzony był mój ojciec. Podziwiałem go zwłaszcza za znajomość języków. Mówił chyba w kilkunastu. A na samym końcu pojawiała się odrobina żalu.
Żalu?
Bo ojciec, kiedy dowiedział się, że matka jest w ciąży, obrócił się na pięcie i poszedł w swoją stronę. Zgodził się poznać mnie dopiero wtedy, gdy miałem 19 lat.
Będąc dzieckiem, czuł się pan skrzywdzony przez ojca?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Nie potrafię przywołać w pamięci uczuć do niego z tak wczesnego okresu życia.
Ale wspomina pan o odrobinie żalu...
To nie tak. Tę odrobinę żalu żywiłem o jego tłumaczenia, bo próbował parokrotnie się przede mną usprawiedliwiać. Nieporadnie. Do tego stopnia, że czułem się tym wszystkim lekko zażenowany. Szczegóły wolałbym jednak zachować dla siebie. Choć muszę przyznać, że trochę go rozumiałem. Ten facet bardzo wcześnie wybył z domu rodzinnego i wyjechał na studia za granicę, gdzie nie tylko się uczył, ale również pracował. Potem wybuchła wojna, zaczęła się okupacja i musiał zapomnieć o prywatnym życiu, następnie przyszedł koszmar Powstania Warszawskiego, a po zaprowadzeniu władzy komunistycznej ojciec trafił do więzienia. Spędził za kratami ponad 10 lat. Wyszedł na wolność jako 43-letni dojrzały mężczyzna, właściwie bez doświadczeń związanych z życiem rodzinnym, bez bagażu pozytywnych emocji. Miał za to psychikę mocno naznaczoną trudnymi losami – zarówno własnym, jak i ludzi, z którymi zetknął się w konspiracji. Trudno mi dywagować, jak sam postąpiłbym na jego miejscu, gdybym dowiedział się po tym wszystkim, że zostanę ojcem. Obawiam się, że mógłbym zachować się podobnie albo nawet gorzej. Dlatego nigdy nie zamierzałem wyrzucać mu tego, że odszedł.
Tę odrobinę żalu czuł pan do ojca jeszcze kilka dni temu?
Tak. Bo niedawno poszedłem na uroczystą premierę filmu dokumentalnego o moim ojcu. Nosi tytuł „Kazimierz Leski”, reżyserką jest Małgorzata Brama. Muszę przyznać, że ten fabularyzowany dokument, mimo szczupłego budżetu na realizację, zrobił na mnie wrażenie. W czasie napisów końcowych czułem, jak ogarnia mnie wzruszenie. I coś jeszcze.
Co takiego?
Przekonanie, że muszę przemyśleć dotychczasową hierarchię tkwiących we mnie emocji.
Odkrył pan w sobie nowy rodzaj uczucia do ojca? Miłość?
Wcześniej nie potrafiłem odnaleźć w sobie takich uczuć. Do tej pory myślałem o ojcu jak o dobrym znajomym, kumplu, chociaż widywaliśmy się zaledwie trzy, cztery razy w roku, przez prawie 20 lat. Teraz mam wrażenie, że znam go inaczej. Sam jeszcze nie wiem, jak.
Musi pan to w sobie przepracować?
Tak. Może za rok, a może wcześniej powiem panu, do jakich wniosków doszedłem. To dla mnie coś zupełnie nowego.
Spotkaliście się pierwszy raz, kiedy skończył pan 19 lat. Wcześniej nie mieliście żadnego kontaktu?
Żadnego, poza może jednym niewiele znaczącym przypadkiem. Matka opowiadała mi, że pewnego razu, kiedy miałem bodaj sześć lat, natknęliśmy się na niego na spacerze. On dostrzegł nas wcześniej i szybko przeszedł na drugą stronę ulicy. Matka pokazała mi go z oddali. Tyle.
Wiedział pan wcześniej, co ojciec robił w czasie wojny?
Matka mi opowiadała.
Był pan dumny?
Myślę, że tak.
Chwalił się pan ojcem na podwórku przed kolegami?
Szczerze? Nie pamiętam.
Dzieci lubią chwalić się rodzicami. Opowiadają: mój ojciec to to, a mój to tamto...
Tak, ale chwalą się raczej wtedy, kiedy mogą jednocześnie pokazać tego ojca. A mojego nie było.
Nie zdarzało się, że koledzy mówili: „Krzychu, ten twój stary to zupełnie jak Hans Kloss tych wszystkich hitlerowców wywiódł w pole, sam w niemieckim mundurze”?
Może to dziwne, ale ja skojarzeń z Klossem nie miałem. Byliśmy z matką ubodzy i bardzo długo nie mieliśmy w domu telewizora, więc nie należałem do dzieci, które ekscytowały się „Stawką większą niż życie”. Jeśli już coś oglądałem, to „Czterech pancernych i psa” u sąsiadów. Zresztą byłem wychowywany w tak antykomunistycznym duchu, że w dość młodym wieku nabrałem świadomości, że oba seriale to czysta propaganda. Wojenne perypetie mojego ojca w niemieckim mundurze poznałem szczegółowo dopiero z jego książki wydanej na początku lat 80., kiedy Jaruzelski pozwolił pisać dobrze o Armii Krajowej.
Co uderzyło mnie we wspomnieniach pana ojca, to jego niezwykłe opanowanie. Trudno nawet wyobrazić sobie siebie na jego miejscu. Oficer polskiego wywiadu udający niemieckiego generała, w uszytym przez konspiracyjnego krawca mundurze, z podrobionymi dokumentami w kieszeni, jadący wojskowym pociągiem przez III Rzeszę do Paryża, legitymowany przez niemieckich żandarmów... Jak można w takich okolicznościach zachować zimną krew?
I jeszcze wrzasnąć na tych żołdaków z nienagannym akcentem, niczym prawdziwy niemiecki generał: „Zostawcie, to mój bagaż!”.
A w końcu trafić do sztabu marszałka Gerda von Rundstedta, wykraść dokumentację umocnień Wału Atlantyckiego i wrócić z nią do Warszawy.
Ten etap akurat z pewnością dokładnie sobie obmyślił. Ale proszę przypomnieć sobie wspominaną przez ojca sytuację z wymianą kartek żywnościowych z podróżnych na lokalne, obowiązujące w Paryżu. Stał w kolejce, zamyślił się i nagle został zaskoczony okrzykiem: „To są fałszywe kartki, panie generale, proszę pokazać, tak wyglądają prawdziwe kartki!”. Zanim dotarło do niego, że zarzut nie dotyczy jego podrobionych przecież kartek, tylko skierowany jest do kogoś, kto stał przed nim, musiało minąć kilka sekund. Nie uciekł, nie spanikował, nie przestraszył się. Ja na jego miejscu z pewnością w tym momencie zakończyłbym karierę wywiadowcy.
Pański ojciec wykazał się też daleko posuniętą bezczelnością. Żeby poprosić Niemców o wypłatę 500 marek jako zwrot poniesionych kosztów podróży?
Dla ścisłości – on nie tyle poprosił, co zażądał tych pieniędzy. Należały mu się, generałowi Wehrmachtu, jak psu buda. Wysoki rangą wojskowy specjalista od umocnień, bo taką miał legendę, który tłucze się pociągiem tysiące kilometrów, by udzielić konsultacji na Wale Atlantyckim, za darmo nie powinien tego robić.
Czy taki był również prywatnie? Potrafił brać życie garściami i wychodzić mu naprzeciw?
Zdecydowanie nie. Raczej zamknięty w sobie, pozbawiony uczuć. Kamienna twarz. Od pierwszej chwili naszej znajomości sprawiał wrażenie kogoś, kto nie potrafi walczyć o swoje. Może nawet nie tyle nie potrafi, co nie chce. Tak jakby uważał, że nic mu się więcej od życia nie należy. Niewykluczone, że wynikało to z jego doświadczeń. Najpierw wojna i konspiracja, potem więzienie stalinowskie. Trudno po czymś takim wrócić do dawnego siebie.
Jakie wrażenie zrobił na panu przy pierwszym spotkaniu?
Pamiętam, jakby to było wczoraj. Umówiliśmy się w Pałacu Staszica na górze, tam była taka mała zaciszna knajpka. Trochę rozmawialiśmy, ale w zasadzie bez emocji. Pomyślałem, że mam przed sobą nawet miłego starszego pana, który zdawał się podzielać sporo moich zainteresowań. No i był moim ojcem, więc budził ciekawość.
Próbował pan przejrzeć się w jego twarzy?
Pamiętam, że szczególnie przyglądałem się jego włosom.
Dlaczego akurat włosom?
Miał wtedy 65 lat i nie miał jeszcze zakoli. No i proszę, jaki los jest niesprawiedliwy. Jestem dużo młodszy niż on wtedy i już mam zakola.
Ale może odziedziczył pan jakieś inne atuty?
Raczej niewiele. Wciąż zazdroszczę mojemu ojcu na przykład niebywałego talentu do zasypiania. Wyobraźmy sobie, że w trakcie naszej rozmowy mówię: „Przepraszam, na chwilę się zdrzemnę”, odchylam głowę i zanim pan policzy do trzech, już śpię.
Tak po prostu? Na zawołanie?
W ciągu zaledwie kilku sekund. Gdzie jest to dziedziczenie genetyczne, skoro ja od trzeciego roku mam nieustanne problemy z zasypianiem? Przepraszam, denerwuję się, ale to mnie naprawdę wk...wia – i może pan tak napisać. Nie byłby pan wkurzony na moim miejscu? Facet włada kilkunastoma językami, a ja w zasadzie biegle tylko jednym, poza polskim. Facet śpi na komendę, a ja noc w noc przewracam się po kilka godzin z boku na bok, zanim zasnę. Facet nie łysiał, ja łysieję. No przepraszam bardzo, gdzie ta sprawiedliwość? Nie mówiąc już o tym, że był bohaterem, a ja? Dupa, nie bohater. (śmiech)
Przecież z komuną pan walczył.
Mam za sobą dość solidny epizod podziemia w latach 80., ale nie nazwałbym tego bohaterstwem. To był prosty wybór między posiadaniem twarzy a jej utratą. Jeśli chciałem spojrzeć na siebie w lustrze przy goleniu, to wybór wydawał się oczywisty. A muszę patrzeć uważnie, bo skoro wychowywałem się bez ojca, to nie umiem się golić i ciągle się zacinam.
Porównywał się pan do ojca w tym lustrze?
Pyta pan o mój wygląd czy o wybory?
O jedno i drugie.
Wielu naszych wspólnych znajomych powtarzało mi, że jestem do ojca bardzo podobny. Matka dostrzegała więcej naszych wspólnych cech. Jest gdzieś takie zdjęcie z lat jego młodości – albo tuż sprzed wojny, albo z początku lat 40. – na którym ponoć przypomina mnie z czasów, kiedy byłem niespełna trzydziestolatkiem. Ale ja jakichś specjalnych podobieństw fizycznych nie dostrzegałem. Podobnie nie wydaje mi się, by można było w czytelny sposób odnieść jego wybory do moich. Wystarczy spojrzeć na ryzyko. Nie ma tu czego porównywać. On w konspiracji ryzykował życiem praktycznie bez przerwy, mnie w najgorszym razie groziło nie więcej niż 3 lata więzienia. Nie zamierzam bronić czy wychwalać komunistów, ale nie miałoby ono nic wspólnego z więzieniem stalinowskim, w którym siedział mój ojciec. Pamiętam, jaką miał minę, kiedy odwiedził mnie na Białołęce w czasie mojego internowania w stanie wojennym. Aż było mi głupio. Milczał, rozglądał się po sali widzeń i całym sobą dawał do zrozumienia, że moja martyrologia w porównaniu z jego martyrologią to gówno. Zgadzam się z nim, ale wtedy liczyłem na co innego.
Że poklepie pana po ramieniu i wesprze moralnie?
Coś w tym rodzaju. Ale to byłoby zupełnie nie w jego stylu. On był twardy, nie dał się złamać ubeckim śledczym. Wyobraża pan sobie, że rzucił palenie w czasie odsiadki? Jaką trzeba mieć potężną siłę woli, żeby przestać palić w stalinowskim więzieniu? Nas w czasie internowania Episkopat zasypywał papierosami. Paliłem, ile tylko chciałem, zajadałem się czekoladą, a na kolację dostawałem bułkę z kabanosem.
Może stąd ta dezaprobata w oczach ojca?
Ja mu o tych rarytasach nie wspominałem. Podejrzewam jednak, że on w więzieniu kabanosów nie dostawał.
Ojciec sam z siebie postanowił odwiedzić pana na Białołęce?
Moja matka go do tego namówiła.
Próbowała zbliżać was do siebie? Usprawiedliwiać jego decyzję o odejściu?
Nie musiała. Na pewno nigdy nie nastawiała mnie przeciwko niemu. Podobno miałem problem z brakiem ojca mniej więcej w wieku 10–11 lat, tak twierdzi matka. Ale także ona nie miała do niego pretensji, co zawsze podkreślała. Ten romans nigdy nie miał skończyć się małżeństwem i było to oczywiste dla obu stron. Więc to kolejny powód, dla którego również ja nie powinienem mieć pretensji do ojca. A że romans skończył się moimi narodzinami, to już osobna sprawa.
Jak po pańskich narodzinach układały się relacje między rodzicami?
Ograniczały się do sporadycznych kontaktów telefonicznych. Matka twierdzi, że namawiała go do spotkania ze mną przez 19 lat, on jednak odmawiał. Poza tym regularnie przekazywał na moje wychowanie konkretną kwotę, którą sam wyznaczył i której się trzymał, mimo że w owych czasach był w niezbyt dobrej sytuacji materialnej. Związał się z inną kobietą, starał się założyć rodzinę.
Starał się?
Mieli dziecko. Urodziło się zbyt wcześnie, zmarło po kilku tygodniach. Nie chcę oceniać żony mojego ojca, choć nigdy nie kryłem, że za nią nie przepadałem, ale odnoszę wrażenie, że przez tę stratę jeszcze bardziej chciała mieć go tylko dla siebie. Cenzurowała nasze spotkania, rzadko zostawiała nas samych i często też w dość nieprzyjemny sposób komentowała to, co mówiłem i czym się zajmowałem. Im więcej czasu mija od jej śmierci, a zmarła niecały rok temu, tym wyraźniej widzę, jak próbowała izolować ojca nie tylko ode mnie, ale i od całej mojej rodziny.
Ojciec opowiadał o pańskim dziadku Juliuszu, oficerze Legionów Piłsudskiego, uczestniku wojny polsko-bolszewickiej 1920 r.?
Bardzo niechętnie wspominał nawet o najbliższych krewnych. Do tego stopnia, że dopiero po jego śmierci dowiedziałem się od innych osób, że wciąż jeszcze żyła jego siostra, skądinąd również bardzo zasłużona, Anna Leska-Daab.
Jedna z trzech słynnych polskich lotniczek w siłach powietrznych Wielkiej Brytanii?
Dokładnie. Anna Leska, Stefania Wojtulanis i Jadwiga Piłsudska, córka marszałka. Służyły w służbie pomocniczej RAF, przeprowadzały samoloty pomiędzy bazami i lotniskami, co było znacznie trudniejsze niż latanie w siłach bojowych, bo codziennie musiały siadać za sterami innych maszyn. Raz był to zwrotny Lancaster, innym razem szalony i niestabilny Spitfire, jeszcze innym ciężki Halifax. Wypadki w siłach pomocniczych były na porządku dziennym, co tylko świadczy o odwadze tych dziewcząt. A ja nie wiedziałem, że mam taką ciotkę. Milczenie ojca na temat własnej siostry to był efekt wpływu jego żony.
Odnosił pan wrażenie, że zabiera panu ojca?
Raczej że mnie od niego odpycha, że stara się wybudować między nami niewidzialny mur. Nie miałem nawet pojęcia, że mój ojciec trafił do szpitala. Po prostu przez kilka miesięcy nie mogłem się do niego dodzwonić. A potem dowiedziałem się z mediów, że umarł. Nic mi po nim nie pozostało, jego żona wydziedziczyła mnie ze wszystkich pamiątek. Nie mam nawet jednego zdjęcia ojca, żadnych notatek, spisanych wspomnień.
To przykre, bo pański ojciec zgromadził mnóstwo dokumentów dotyczących wojny, konspiracji i wywiadu Państwa Podziemnego.
Wszystko na szczęście trafiło do Archiwum Akt Nowych.
Może więc znacznie ważniejszy jest fakt, że jest pan synem Kazimierza Leskiego.
Jestem z tego powodu bardzo dumny, a wracając do pańskiego pierwszego pytania, dziś już wiem, że nie tylko dumny. Choć jeszcze trudno mi nazwać to nowe uczucie.
Chciałby pan, aby pański ojciec obejrzał ten film?
Nie wiem, czy on by chciał. Zawsze robił wrażenie człowieka, który odrzuca możliwość mówienia o sobie.
Czułby się zażenowany, zawstydzony?
Na pewno. Wszystko jedno, czy to on miałby mówić o sobie, czy mieliby mówić inni. Dlatego, mimo wszystko, czuję do jego żony pewną wdzięczność za to, że przekonała go do spisania wspomnień. On sam nigdy nie doszedłby do wniosku, że jego wojenne przeżycia są godne uwagi i niewykluczone, że do dziś nie wiedzielibyśmy, że istniał „Bradl”, który jeździł do Paryża w mundurze niemieckiego generała. Coś byśmy stracili. I ja pewnie też.
Kazimierz Leski (1912–2000)
Niemcy nigdy go nie schwytali, choć często mieli go na wyciągnięcie ręki. Jeden z najzdolniejszych oficerów polskiego wywiadu, w mundurze hitlerowskiego generała jeździł na zachód Europy, przecierając szlak kurierski m.in. dla Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Używając podrobionych dokumentów oraz fałszywych tożsamości (jako gen. Julius von Hallman i gen. Karl Leopold Jansen), w 1943 r. wykradł Niemcom wiele tajemnic, wśród nich plany budowy umocnień Wału Atlantyckiego, które następnie polski wywiad przekazał aliantom. Podawał się za wojskowego specjalistę od fortyfikacji, korzystając z wiedzy wyniesionej ze studiów inżynierskich, które skończył jeszcze przed wojną. W kampanii wrześniowej 1939 r. walczył jako pilot, został zestrzelony przez Sowietów i choć odniósł ciężkie rany, uciekł z niewoli. Zaangażowany w konspiracyjny wywiad od początku istnienia Państwa Podziemnego, początkowo w organizacji Muszkieterowie, a następnie w Armii Krajowej. Używał pseudonimów „Bradl”, „Pierre”, „Jules Lefebre”, „37”, „Leon Juchniewicz”, „Karol Jasiński”. W czasie Powstania Warszawskiego samodzielnie sformował kompanię „Bradl” i na jej czele walczył w Śródmieściu. Za zasługi został odznaczony m.in. Orderem Wojennym Srebrnego Krzyża Virtuti Militari oraz trzykrotnie Krzyżem Walecznych. Po upadku powstania uciekł z niemieckiej niewoli, a w sierpniu 1945 r. trafił w ręce UB. Skazany w procesie z 1947 r. na 12 lat więzienia wyszedł na wolność w 1955 r. Zrehabilitowany, poświęcił się pracy naukowej, w 1973 r. na Uniwersytecie Warszawskim obronił doktorat z zakresu nauk humanistycznych. Wojenne wspomnienia zawarł w książce „Życie niewłaściwie urozmaicone: wspomnienia oficera wywiadu i kontrwywiadu AK”. Spoczywa na Starych Powązkach.