Z obecnym rządem można się nie zgadzać, można go krytykować i mieć mu wiele za złe, ale jedno trzeba mu uczciwie przyznać – dostarcza i chleba, i igrzysk. Chlebem powszednim są ukłony socjalne w stronę tych, którzy do tej pory żyli na minusie, a teraz widzą (i konsumują) same plusy.
Ale przeciwnicy rozdawnictwa chleba, który w zęby kole, też nie mogą narzekać – mają coś w zamian; swoje igrzyska śmiechu, kiedy jeden minister z drugim nawożą internet spektakularną wpadką. Po odkryciu przez ministra Waszczykowskiego nowego kraju San Escobar, jak zwykle w takich wiekopomnych chwilach zeszła lawina memów internetowych. Szef MSZ tylko potwierdził, że słabo zna się na geografii. A jego krytycy – że mają kłopot z poważną debatą o polityce.
Internet tylko na to czekał. Dyżurni prześmiewcy w okamgnieniu zabrali się do roboty i z ministerialnej pomyłki zrobili w Google’u pokaz slajdów. Ktoś zadał sobie wiele trudu i odtworzył szczegółową mapę nieistniejącego państwa. Ktoś inny wymyślił flagę, walutę, wie, jak tam dojechać, i zna miejscowych. Ruszyła cała popkulturowa machina – już można kupić koszulkę dziecięcą z nadrukiem nazwy egzotycznego miejsca albo posłuchać piosenki o San Escobar, którą pokazała na żywo jedna z telewizji śniadaniowych. Wieść o odkryciu „Waszczo da Gamy” nie jest lokalnym folklorem. Takie newsy szybko się sprzedają, więc wyciekła za granicę i rozśmiesza nawet w krajach, których nie zna globus. Już nikt więcej nie zapyta o korzenie Kolumba i nie będzie z jego życiorysu wygrzebywał polskich przodków, bo internet ma nowego bohatera – tu i teraz, z krwi i kości, a nie z podręcznika do historii, który zawsze przegra z wirtualną prawdą. Wyczyn Waszczykowskiego jest fetowany nieomal jak przewrót kopernikański, skoro nawet anglojęzyczna Wikipedia uznała ten kabotyński temat za odkrywczy. Nasz minister stał się równie popularny co Kurt Vonnegut, Sherlock Holmes czy Woody Allen, którzy także wymyślili niby-państwa z „Sanem” w nazwie. Jeszcze trochę i Stoch z Lewandowskim zaczną robić się zazdrośni o internetowy fejm szefa dyplomacji.
Przysłowiowe pięć minut ministra w sieci to kilka dni dobrej zabawy szyderców pochowanych w prywatnych lożach przed ekranami monitora, którzy z troską w głosie dopytują, kiedy nawiążemy stosunki dyplomatyczne z nowym krajem i czy prowodyr tego zamieszania wyniósł się na San Escobar, by udrażniać polski eksport. Sęk w tym, że dopiero co odnaleziony ląd jest od dawna zaludniony, choć w granicach jego absurdu nadal miejsca pod dostatkiem dla hejterów, trolli, napinaczy i każdego, komu kuriozalny lapsus zastępuje głębszą myśl o polityce. Z myślą o nich Waszczykowski odkrył San Escobar – odkopaną Atlantydę, unoszącą się na morzu półprawd, które rozstąpiło się na widok peregrynujących tłumów drzwiami i oknami. Tam, gdzie nie mieszka nikt, chcą zamieszkać wszyscy. Wszyscy chorzy na chorobę filipińską, którym kiedyś przywidzieli się talibowie w Klewkach. Ofiary coraz głębiej zapuszczającej w nas korzenie memokracji.
Gdy prawie przed stu laty brytyjski powieściopisarz Aldous Huxley silił się na wizję „nowego wspaniałego świata”, nie mógł przypuszczać, że dawkę narkotycznej somy, po zażyciu której świat czarno-biały rysował się w różowych odcieniach, zastąpi zwykły internetowy mem. Zatrzymany w kadrze czyjś nie za mądry grymas twarzy poddany dalszej żartobliwej obróbce, najlepiej po fotomontażu i koniecznie z błyskotliwą adnotacją u dołu zdjęcia, szydzącą z wystawionego pod publiczny osąd obiektu drwin, jest źródłem wiedzy o współczesnym świecie. Bo tę, jak wiadomo, czerpiemy z internetu, a tam rzeczywistość nie ma prawa wstępu – chyba że ta pokazywana w krzywym zwierciadle. Realne ustępuje odrealnionemu, prawdziwe – prawdopodobnemu, nietykalne – poszturchiwanemu. Mem rozśmiesza jednych, a ośmiesza drugich; kpi, zmyśla, dorabia ideologię, stawia w złym świetle, pisze historię na nowo. Ofiarą padają wszyscy – i ci pokazani na obrazku, i ci patrzący na obrazek. Bohaterom tych portretów – jak u Gombrowicza – rośnie nowa gęba, w którą zwiedzającym każe się bezrefleksyjnie uwierzyć, choć to tylko doklejona maska. Ale trzyma się tak mocno jak to błoto, które raz rzucone nie chce zejść.
To właśnie memy nauczyły nas alternatywnego patrzenia także na politykę i polityków, pod innym kątem, niż było to widać na ekranach telewizorów jeszcze do niedawna obiektywnych stacji. Wystrojeni w piórka autorytetów mężowie stanu zostali obskubani do kości przez niemiłosiernych krytyków wszystkich i za wszystko, którzy przyśpieszyli wieszczony przez postmodernistów kryzys wielkich narracji. Ten zmierzch autorytetów dokonuje się w internecie właśnie dzięki memom, jakby ich twórcy poszli za radą austriackiego filozofa Paula Feyerabenda, obwieszczającego światu zaskakującą złotą myśl „anything goes” – że „wszystko ujdzie”. No to uchodzi – w dodatku na sucho. Przekonani o swej mocy sprawczej memokraci otwierają komputer, włączają internet i robią politykę, tak jak potrafią – produkują mem za memem, zmyślając historię za historią. Dziś mem, nie byt, określa świadomość. Coś na ten temat może wiedzieć Aleksander Kwaśniewski, który byłym prezydentem jest co najwyżej w opinii Wikipedii, bo memy przypisały mu nową rolę – konesera wszelakich trunków kochającego Polskę prawie jak Finlandię. Internet patrzy, śmieje się, powiela i utrwala. Kwaśniewskiego już dziś pewnie mało kto kojarzy z wprowadzeniem Polski do NATO, UE czy podpisem pod obowiązującą konstytucją. Memy wolą widzieć w byłym prezydencie „pół człowieka, pół litra”.
Przed memokracją nie da się obronić. Kto z memem wojuje, ten od mema ginie. Tak jak lider Nowoczesnej Ryszard Petru, który po opublikowaniu w sieci przez Partię Razem żartobliwego obrazka ze swoją podobizną i podpisem „Polityka tylko dla bogatych? .Tak”, zagroził procesem. Poszło o drobiazg, o rzekomo bezprawnie użytą kropkę, którą partia Adriana Zandberga miała podebrać partii Pertu. Nie chodziło ani o prawa do wizerunku, ani absolutnie o treść. Tym głośniej internet zaniósł się od śmiechu, a kiedy przestał rechotać, przytomnie zapytał: „Czy liderem opozycji może być człowiek, który stał się memem?”. Niestety, może. Zwłaszcza teraz, kiedy mało kto traktuje go poważnie.
Z całą pewnością mem jest bronią obosieczną. Rozsierdza polityków, ale daje zajęcie ich wyborcom, oponentom czy prześmiewcom, którzy skwapliwie korzystają z tego dobrodziejstwa. Bez politycznych wpadek, lapsusów językowych, potknięć dyplomatycznych i wypowiedzi wyrwanych z kontekstu nie byłoby memokracji. A ona jest, choć nikt jej nie zakładał, nie pisał dla niej konstytucji, bo ona przecież nie uznaje form grzecznościowych i cywilizowanych reguł gry. Działa i nie podważy jej istnienia żaden trybunał. Jest ponadpartyjna, ale nie apolityczna. Nie chodzi na marsze, a jej przekomiczne postulaty są dostępne dla każdego, kto akurat włączył komputer. Nie ma stałych poglądów, przez co trudno ją skompromitować. A kiedy podnosi głos w sieci, zawsze ma kworum. I nie bierze odpowiedzialności za dane słowo – nie chce i nie musi, bo nikt nie ma na nią haka, skoro i tak jej wszystko wisi.
Memokratyczne rządy internautów są wygodnym malkontenctwem, komentatorstwem, które nic nie kosztuje, za podwójną wirtualną gardą. Tematów dostarczają Twittery, Facebooki, wystąpienia sejmowe, konferencje prasowe, szybkie briefingi, setki do kamery. Władza memów tym różni się od demokracji, że nie ma skrupułów, nie czuje hamulców i nie zna żadnych granic, a na ołtarze wynosi brednię i hoduje ją pod kloszem niczym cnotę. Istotą memokracji jest jej krótki termin przydatności do spożycia, bo coraz to nowych ochłapów rzucanych nie da się zjeść z przyjemnością, trzeba je połknąć i wydalić. A jednak końca jej trwania nie widać. Początku też nie. Wyjęta spod prawa czasu retuszuje nam pamięć i każe bulwersować się chwilą. Cała ta heca z niepublikowaniem wyroków trybunału, nocnym ślubowaniem sędziów, ułaskawianiem tych, którzy nie zostali skazani czy próbą zatrzaśnięcia bram parlamentu przed ciekawością mediów i obywateli, utożsamiana jest z panoszeniem się „dobrej zmiany”. Naginaniem prawa do własnych potrzeb i deptaniem demokracji. Jest gorącym memem bijącym na alarm. Memem, który każe nam zapominać, że historia lubi się powtarzać i robi to na naszych oczach, ale my się w tym czasie gapimy w internet, nieczuli na podszepty resztek trzeźwego osądu. A przecież dzisiejsza próba rozpychania się rządzących łokciami jest powtórką z rozrywki; nieomal kopią działań innej władzy z lat 90. która chciała rządzić dekretami i interpretować porządek prawny na własny użytek. Obrzydliwą manierę określono elegancko „falandyzacją prawa”, ale ten eufemizm nic nie powie współczesnemu memokracie. Ale co ma mówić, skoro wtedy nie robiono memów.
Oduczamy się merytorycznej rozmowy o polityce. Coraz rzadziej rozmawiamy ze sobą o czymkolwiek. Za to chętnie surfujemy palcem po ekranie naszych kieszonkowych lusterek, z których przyglądają się nam z politowaniem bełkotliwi mędrcy. A nic tak nie przykuwa uwagi jak sezonowa brednia nagłaśniana kolorowym memem. Dziś na topie rankingu absurdów jest minister Waszczykowski i jego San Escobar. Jutro kto inny zdobędzie na chwilę wierzchołek głupoty, o czym memy nie omieszkają nam życzliwie donieść. A my udostępnimy to dalej. I memokracja na usługach polityki będzie swawolnie postępować. To niepisane prawo demokracji, o którym żaden z filozofów nie przypuszczał nawet w najśmielszych snach.
Oduczamy się merytorycznej rozmowy o polityce. Coraz rzadziej rozmawiamy ze sobą o czymkolwiek. Za to chętnie surfujemy palcem po ekranie naszych kieszonkowych lusterek, z których przyglądają się nam z politowaniem bełkotliwi mędrcy. A nic tak nie przykuwa uwagi jak sezonowa brednia nagłaśniana kolorowym memem