Politycy zdają się sądzić, że jest ciemny i kupi wszystko. Ta wizja odpowiadała obu stronom konfliktu politycznego w Polsce – narodowo-konserwatywnej i liberalnej. Jedni potrzebowali go, żeby się nim zasłaniać, inni – żeby nim straszyć.
11 lat temu Jacek Kurski, dziś dyrektor Telewizji Polskiej, miał powiedzieć: „Z tym Wehrmachtem to lipa, ale jedziemy w to, bo ciemny lud to kupi”. Wypowiedź miała paść na korytarzu radia TOK FM, gdzie polityk Prawa i Sprawiedliwości mijał się z dziennikarzami czekającymi na poranne pasmo komentatorskie, w którym zasłyszaną wypowiedź zacytowali. Czy słowa te faktycznie padły – Kurski się wypiera – ustalić się nie da. To jednak bez znaczenia, bo zaczęły one krążyć w debacie publicznej jako powszechnie znana anegdota. A w polskim życiu politycznym pozwoliły otwarcie nazwać problem: nie tyle istnienia samego ludu, ile tego, czy istotnie jest „ciemny” i „wszystko kupi”. Odpowiedzi na te pytania są – bez znaczenia, po której stronie sporu się znajdujemy – zaskakująco zbieżne. Lewica, liberałowie i prawica – z różnych powodów – zdają się sądzić, że lud jest ciemny, niereformowalny i kupi wiele.
Zdrowi, dobrzy, przyzwoici
Poprawnie jest zacząć od powiedzenia sobie jasno, czym ten lud w ogóle jest. Tylko że to wcale nie jest takie proste. Profesor Margaret Canovan, teoretyczka myśli politycznej, zajmująca się m.in. populizmem i mitami politycznymi, zaczyna swoją monografię „Lud” od stwierdzenia, że lud od zawsze jest przede wszystkim przedmiotem sporu, a nie zgody. I że już zwolennicy Karola I Stuarta w siedemnastowiecznej Anglii krytykowali swoich przeciwników za nadużywanie tego pojęcia. A potem przecież „lud”, „we the people” – choć w Polsce tłumaczony mimo wszystko jako „naród” – trafił do preambuły amerykańskiej konstytucji, a później deklaracji Organizacji Narodów Zjednoczonych i niezliczonych innych dokumentów. Lud ma być suwerenem, ma mieć prawo do decydowania o sobie, także przez pośredników, którzy są jego reprezentantami i przed nim odpowiadają. Jednak pomimo tych wszystkich zapisów, całej demokratycznej tradycji, konflikt o to, kto jest ludem, wcale nie stał się prostszy.
Wiemy jednak na pewno, kim i czym lud nie jest. Lud – rozumiany najczęściej potocznie jako „zwykli ludzie” – jest przeciwieństwem „elit” i „establishmentu”. Czasem także trzeciego słowa na literę „e” – ekspertów. Lud zna prawdziwe życie, w przeciwieństwie do „odklejonych elit”. Lud „mówi, jak jest”, bo nie ma finansowego czy prestiżowego interesu, żeby rzeczywistość przeinaczać. Lud jest uczciwy, szczery, nie interesują go „zastępcze problemy”, poddaje się łatwo histeriom. Jest „zdrowy” w tym wieloznacznym sensie, który uwielbiają podkreślać autokraci i demagodzy. Na przykład w Rosji lat 90. polityczni propagandyści postanowili wykorzystać te skojarzenia i podzielić społeczeństwo na „normalnych” Rosjan – zwykłych ludzi – i chorą mniejszość spod znaku demschizy, demokratycznych schizofreników, którzy cierpią na jakieś złudzenia. W populistycznych wizjach zwykli ludzie idealizowani są tak dalece, że ktoś, kto zaczyna od wyobrażenia ludu odstawać, to – cytując klasyka – „agent albo wariat”. Nie trzeba zresztą rosyjskiego przykładu, żeby zobrazować tę tendencję. Donald Trump opowiada o tym, że „kocha kiepsko wykształconych”, a jego przeciwnicy to „źli, chorzy ludzie”. Nigel Farage, zanim udał się na tryumfalny bankiet w luksusowym hotelu, ogłosił referendum brexitowe „zwycięstwem dobrego człowieka, zwykłego człowieka, przyzwoitego człowieka”. Ktoś, kto nie łapie się do tej kategorii, jest tak zły, że aż staje się postacią karykaturalną, antytezą „dobrego, przyzwoitego człowieka” – złym Gollumem dobrotliwego i prostolinijnego hobbita.
To stąd między innymi tak wielka kariera pojęcia ludu – choć przecież do „demokracji ludowej” i „ludowej sprawiedliwości” nikt nie nawiązuje! – we współczesnej polityce. Pozwala on stworzyć, według własnych wyobrażeń, wspólnotę, która jest bezwzględnie dobra, ale i – tak się składa – bezwzględnie zgodna z polityczną linią tego, kto o ludzie mówi. Stąd tak często jak o „narodzie”, nowi populiści mówią o sobie jako o reprezentantach „ludu”, „zwykłych ludzi”, „normalnych obywateli”. Jak tłumaczył w wywiadzie Michałowi Sutowskiemu Jan-Werner Müller, niemiecki politolog z uniwersytetu Princeton i autor książki „Przeciw demokracji”: „Populiści zawsze twierdzą, że tylko oni reprezentują «zwykłych ludzi» czy «prawdziwy naród», to znaczy roszczą sobie moralne prawo monopolu na reprezentację narodu. «Zwykli ludzie» jako baza wyborcza to nie brzmi źle – problem w tym, że oni wyciągają daleko idące konsekwencje. Przede wszystkim takie, że żaden ich konkurent w zasadzie nie ma legitymacji do reprezentowania narodu, tzn. jest uzurpatorem. (...) W zasadzie każdy, kto na populistę nie głosuje, nie bardzo może czuć się prawowitym członkiem narodu. A więc wykluczenie następuje i na poziomie partii i elit politycznych, i na poziomie samego społeczeństwa”.
„Lud” właściwie zawsze używany jest instrumentalnie, i to, że posługujący się tym hasłem politycy zasłaniają się troską, zrozumieniem i poczuciem sprawiedliwości, nie jest w stanie tego zmienić. Przypisywana Kurskiemu wypowiedź o „ciemnym ludzie” stała się tak legendarna także dlatego, że zdzierała maskę, obnażała fałsz „ludowej” orientacji reprezentowanej przez niego partii, a jego samego ujawniała jako manipulatora. Do dziś marzeniem przeciwników każdej władzy pozostaje taki akt demaskacji – pokazanie, że także ci, którzy lud mają reprezentować, w gruncie rzeczy mają go w pogardzie.
To jednak, jak pojęcie ludu jest używane, to jedno. Drugie, że „lud” – czy też wyobrażenie o nim – ma realny wpływ na politykę. Dlaczego jednak prawie zawsze jest to wyobrażenie o ludzie „ciemnym”?
Polak zawsze katolik
Jasne jest, że ci, którzy najgłośniej i najczęściej na lud się powołują, mają też interes w tym, aby lud przedstawić w sposób, który da mówiącym moralny mandat nie tylko do mówienia, ale i działania w jego imieniu. Dlatego, choć politycy (a w szczególności politycy reprezentujący siły populistyczne albo antyestablishmentowe) na świecie zawsze odnajdują pewne stałe cechy ludu, to dodają mu też pewnego lokalnego kolorytu. W zależności od miejsca na świecie, strategicznych celów i politycznej orientacji projekcja ludu będzie się w pewnych istotnych miejscach różnić.
Na przykład wizja zwykłych ludzi reprezentowana w ostatnich kampaniach politycznych przez Alternatywę dla Niemiec, Donalda Trumpa i Prawo i Sprawiedliwość ma wspólny rdzeń, jakim jest niechęć do elit, radykalny wręcz sceptycyzm wobec dużych mediów (i politycznej poprawności), mocna narodowa (niemiecka, amerykańska, polska) tożsamość. Jednocześnie jednak bardzo różne jest wyobrażenie o moralnej, religijnej i obyczajowej orientacji zwykłego człowieka. W kampaniach populistów z zachodu Europy – czyli, oprócz niemieckiego AfD, Frontu Narodowego we Francji czy Geerta Wildersa w Holandii – nie do pomyślenia byłoby upieranie się, że zwykły Niemiec, Francuz czy Holender karnie chodzi na mszę, boi się obyczajowych wynalazków, jest zatwardziałym tradycjonalistą, przeraża go aborcja i eutanazja. Donald Trump gorliwie dla odmiany akcentował zdolność swoich wyborców do zobaczenia spraw takich, jakimi są, ale dość konsekwentnie unikał określania zwykłych ludzi przez ich stosunek do religii, tradycji politycznej, wyborów światopoglądowych. Prawo i Sprawiedliwość (i, historycznie rzecz biorąc, właściwie cała prawica w Polsce po 1989 r.) obok wszystkich powyższych cech dopisuje zwykłemu człowiekowi jeszcze jedną charakterystykę – religijność, bogobojność, tradycjonalizm, wręcz dewocję.
Zwykły Polak z tej wizji karnie chodzi do kościoła, jest skrajnie nieufny wobec Zachodu i Unii Europejskiej jako projektów reprezentujących wrogie wartości, uwiera go homoterror i ideologia gender, boi się niszczenia rodziny, cywilizacji i tradycji, nade wszystko pożąda normalności, a za przewodników ma Matkę Boską i autorytety religijne. Nie trzeba dodawać, że to opis, choć odrobinę przerysowany, części wyborców Prawa i Sprawiedliwości, nijak jednak nieznajdujący potwierdzenia w badaniach o faktycznych wyborach i postawach polskiego społeczeństwa. Nie ma to jednak być opis prawdziwy, wystarczy, żeby doraźnie odnosił zamierzone skutki. W pewnych sprawach jest też faktycznie użyteczny – na pewno zaś sądzą tak politycy Zjednoczonej Prawicy.
My myślimy to, co zwykli ludzie
Nie sposób zliczyć przykładów tyrad polityków, którzy za rozstrzygający argument uważają stwierdzenie „Polska jest krajem katolickim” (alternatywnie: „ojczyzną Jana Pawła II”) oraz „Polacy są katolikami”. Katolicyzm też, należy dodać, jest prawie zawsze dobrany do pary z tradycjonalizmem, konserwatyzmem albo postawami reakcyjnymi – niechętnymi nowoczesności. Polski lud jest w tych wizjach ludem katolickim, ale dalekim od katolicyzmu otwartego „Tygodnika Powszechnego” czy ekumenizmu Jana Pawła. Przeciwnie, jest to duch katolicyzmu hartujący się w boju ze zgniłym Zachodem i świeckimi „-izmami” XX wieku – liberalizmem, socjalizmem, feminizmem. Jak podpowiada w tygodniku „Do Rzeczy” profesor Andrzej Nowak, Polacy „opierają się oświeceniowej terapii”.
Taka wizja ludu jest podwójnie potrzebna. Po pierwsze, daje władzy mandat do podejmowania decyzji, które są motywowane ideologicznie – dekomunizacja ulic, dotacje dla imperium medialnego ojca Rydzyka, mesjanistyczna wizja armii ministra Macierewicza czy próby zakazu antykoncepcji awaryjnej i odcięcie budżetowego finansowania procedury in vitro nie znajdują ekonomicznego czy społecznego uzasadnienia, ale politycy Prawa i Sprawiedliwości traktują je jako realizację cywilizacyjno-kulturowej wizji świata przypisywanej właśnie ludowi. W ten sposób sugerują, urządzają normalną Polskę dla zwykłych ludzi. Po drugie, im skuteczniej uda się odmalować lud na swoje podobieństwo, tym łatwiej udawać, że na naszych oczach tryumfuje jakieś ludowładztwo albo forma demokracji bezpośredniej. Część rządzących celowo usuwa się w cień, próbując udawać, że nie są członkami klasy politycznej, reprezentantami partii o konkretnych interesach, ale po prostu pokornymi urzędnikami, którzy tylko pilnują, aby wola zwykłych Polaków znajdowała wyraz w kolejnych projektach ustaw i decyzjach podejmowanych w kancelarii premiera. „My myślimy to, co zwykli ludzie; zwykli ludzie myślą to, co my” – brzmi credo kolejnych przemówień premier Beaty Szydło. Pozwala to pozbyć się odpowiedzialności, jaka faktycznie idzie za podejmowaniem decyzji. Ale działa. Wcześniej na Węgrzech próbował tego Viktor Orban, dodatkowo inwestując w propagandę idealizującą „zwykłego człowieka”, dla którego „reformy działają”. Oczywiście na dłuższą metę ta populistyczna strategia staje się irytująca – bo lud wcale takim monolitem nie chce być – ale zanim ostatecznie wytraci skuteczność, mijają lata albo dekady.
Wizja ludu jako ciemnej masy ma także tę zaletę, że jeśli mamy zwykłych ludzi pokazanych jako bezmyślny tłum, bezkrytyczny wobec dogmatów religii i bezwzględnie lojalny wobec dobrej władzy, doskonale odnajdujący się w feudalnych relacjach zgiętego przed panem karku, ulegający głupiej dewocji i niechętny innym wyznaniom (próby inscenizacji odsieczy wiedeńskiej w trakcie Światowych Dni Młodzieży przez MON na szczęście spaliły na panewce), to na tym tle nawet najgłupsze i nieprzemyślane wypowiedzi polityków znajdują usprawiedliwienie. Politycy cynicznie kreują ogół społeczeństwa na głupszy i mniej krytyczny, niż jest (szczególnie gdy są u władzy), by więcej im było wolno, by to ich (religijne, kulturowe, personalne) obsesje normalizować i zdobywać na nie przyzwolenie.
Jaki jest jednak socjologiczny – a nie propagandowy – obraz ludu?
Lud prawicy, lud lewicy
Między socjologami w Polsce trwa o to bardzo ciekawy spór. Maciej Gdula w opublikowanym na stronach internetowych „Krytyki Politycznej” artykule „Kto nas straszy czarnym ludem?” pisze, że lud – konkretnie, używając bardziej precyzyjnych pojęć, klasa ludowa – nie jest ani jednolity, ani ciemny, ani bez wyjątku zamknięty. Gdula zwraca się do lewicy: „Myśląc o ludzie jako ostoi konserwatyzmu, dajemy się nabrać na prawicową śpiewkę, że oto oni są tutaj od wieków, zakorzenieni, osadzeni i nie do ruszenia, a my możemy co najwyżej dopasowywać się do niezmiennych warunków, starając się ugrać coś w kwestiach podziału bogactwa, ale bez szans na zmiany w kulturze”. I pisze dalej, że „klasa ludowa nie jest ani tak jednolita, ani tak konserwatywna, ani tak zamknięta w swych materialnych interesach, jak się o niej sądzi. Przekonanie, że lewica powinna trzymać się z dala od spraw światopoglądowych (...) ma też w sobie rodzaj protekcjonalizmu wobec ludu, który może sobie być konserwatywny, bo jest pokrzywdzony ekonomicznie”.
Skąd wiemy, że nie musi tak być? Pokazują to badania socjologiczne – szczególnie gdy przyłożyć do nich prowadzone przez np. CBOS sondaże elektoratów partii. Wynika z nich, że to nie cała Polska jest społeczeństwem skrajnie konserwatywnym ani wszyscy zwykli ludzie, ale raczej elektoraty partii w całości szybciej wpadają w te szuflady. Za przykład niemieszczący się w prawicowej opowieści o ludzie Gdula podaje odpowiedzi na temat homoseksualności padające w prowadzonych niedawno badaniach postaw i praktyk kulturowych ludu: „ugruntowane są [one] w czymś, co nazwaliśmy kiedyś z Przemkiem Sadurą konserwatywną tolerancją. Polega ona na uznaniu, że nie wszyscy muszą postępować w ten sam sposób. Nawet jeśli samemu nie chce się realizować pewnych praktyk, akceptuje się je jednak u innych, zwłaszcza osób z innych środowisk i klas społecznych. Można powiedzieć, że dla klasy ludowej zdroworozsądkowym hasłem jest «żyj i daj żyć innym»”.
Z tą wersją nieco polemizuje jednak współautor (razem z zespołem badawczym pod kierownictwem Mikołaja Lewickiego i Gduli właśnie) badań o praktykach kulturowych klasy ludowej, Przemysław Sadura. „Moim zdaniem też trochę przeszarżował. Tworzy nieco utopijną wizję ludu konserwatywnie tolerancyjnego. Rzeczywiście, jak rozmawialiśmy z robotnikami czy z rolnikami, rzadko spotykaliśmy się np. ze skrajną homofobią. Jednak dane, że najwięcej dzieci poza związkami małżeńskimi rodzi się w klasie ludowej w Polsce północno-zachodniej, nie świadczą o liberalizmie obyczajowym tego środowiska” – mówił w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” Miładzie Jedrysik. „Nie wyprowadzałbym z tej sytuacji nadziei na sojusz ludu i środowisk LGBT. [...] Polski lud nie jest taki, jak by go chcieli widzieć nacjonaliści. Jeszcze nie. Ale nie jest też postępowy” – dodawał. W opinii Sadury klasa ludowa jest przywiązana do wspólnoty, potrzebuje stabilności, którą – w przeciwieństwie do wielkomiejskiej klasy średniej i wyższej – nie zawsze może sobie kupić na wolnym rynku usług, a z tego względu w pewien dość świadomy sposób propaństwowa. Co jest równie dobrym powodem, aby popierać dzisiejszy PiS, co rzekoma ciemnota i konserwatyzm.
W sporze socjologów ujawnia się też pewna ciekawa zależność – interpretacje postaw ludu dobrze wskazują na polityczną orientację. Jeśli powiemy, że perspektywa Gduli jest (radykalnie) lewicowa, a Sadury socjaldemokratyczna i bliższa centrum, to zrozumiemy też od razu, jaką wizję ludu świadomie kultywować musi prawica. Świetnym przykładem jest wywiad (również dla „TP”) Michała Łuczewskiego – socjologa i dyrektora programowego Centrum Myśli Jana Pawła II. „Dziś wcieleniem ludu nie jest już chłopstwo, ale narodowcy” – mówi i podkreśla w rozmowie kilkukrotnie, że życie polityczne, które jakoś może ucywilizować konflikt społeczny i przywrócić mu właściwe proporcje, a wspólnotę – lud i elity – pojednać, musi wrócić do Boga i religii. „Bezbożne” elity – utożsamione, co nie zaskakuje, z redakcją „Gazety Wyborczej” – nie są w stanie, przez ich oderwanie od religijnego rozumienia życia, zrozumieć ludu. Zrozumieć „swoich”.
Łuczewski mówi: „Liberalnej inteligencji nie sprawia kłopotu uznanie imigrantów: dostrzeżenie, wysłuchanie i zrozumienie ich racji. Ale nie rozumie tych, którzy są emigrantami we własnym kraju, dla których przez ostatnie 25 lat ich kraj nie był domem, tak jak nie jest domem dla przybyszy z Afryki”.
Wyjście z mitu
Narodowcy i imigranci to popularny klucz do przedstawienia prawicowej perspektywy na konflikt ludu z elitami – imigranci zastępują zwykłych ludzi jako przedmiot zainteresowania i troski, wykluczają już wykluczonych, w najbardziej dosłowny sposób mają pokazywać zamianę swoich na obcych. Inna sprawa (i inna dyskusja), czego przejawem jest stanie na stanowisku, że akurat lud pragnie owej troski i współczucia i czy to właśnie nie to przekonanie jest z definicji elitarnym przesądem, podobnie jak ten o skłonności ludu do postaw radykalnych i akceptacji bojowego nacjonalizmu.
Jeden fakt pozostaje niezmienny: każdy chciałby widzieć lud inaczej, choć zazwyczaj nieczęsto się zdarza, aby szła za tym myśl o tym, aby ludowi zaoferować jakiś wpływ na politykę. Lud, „zwykli, dobrzy, przyzwoici ludzie”, są najczęściej jej przedmiotem, momenty ludowego zrywu i faktycznie ludowej polityki – Canovan wymienia polską Solidarność – należą do wyjątków. Lud najlepszy, wymarzony, to lud tak szczery i prosty, co pokorny. Gdyby wyszedł z mitu i zaczął polityków rozliczać, dostałoby się jednak wszystkim.
Faktycznie bowiem wizja ludu ciemnego odpowiadała przez lata obu stronom konfliktu politycznego w Polsce – narodowo-konserwatywnej i liberalnej. Jedni potrzebowali ludu narodowo-katolicko-reakcyjnego, żeby się nim zasłaniać, inni, żeby nim straszyć. A że nikt nie był w tym specjalnie uczciwy i o interesy żadnego ludu nie dbał – ani klasy średniej też, dodajmy – nie powinno dziwić. Spór dotyczył przede wszystkim obrazów i odbywał się w gabinecie luster – gdzie każdy mógł zobaczyć setki własnych, wykrzywionych odbić. I pod nie szył diagnozy, recepty, zagrywki. Czy nie na tym polega współczesna polityka?