- Zmiana ordynacji nigdy nie jest łatwa. Są interesy partii i są interesy jej członków - mówi dr Jarosław Flis, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jarosław Kaczyński zasugerował możliwość zmiany okręgów wyborczych w wyborach do Senatu. Faktycznie są podstawy do korekty?
Jeśli chodzi o wybory do Senatu, to należałoby wykonać to na podstawie obowiązującej ustawy. Jest w niej przepis, który wyznacza liczbę mandatów na województwo w zależności od liczby ludności. Z tych kryteriów widać, że już obecnie jeden mandat senatorski powinien być odebrany województwu śląskiemu. Problemy są dwa. Po pierwsze, w ustawie nie ma mechanizmu automatycznej korekty i Sejm może to po prostu zignorować, po drugie, te kryteria są tak skonstruowane, że nie wiadomo, komu ten odebrany na Śląsku mandat miałby przypaść.
Pytanie, która z metod przeliczeniowych byłaby tu najlepsza. Wydaje się, że metoda Sainte-Lague, która nie uprzywilejowuje ani dużych, ani małych okręgów. Gdyby liczyć tym sposobem, to dodatkowy mandat przypadłby Małopolsce. To o tyle logiczne, że tu jest największy z okręgów senackich, czyli okręg chrzanowski, z którego pochodzi pani premier, i wypadałoby go podzielić na pół.
A jeśli chodzi o okręgi sejmowe, tu też powinna być korekta?
Tak. Problemem jest kształt prawa, bo w ustawie najpierw zapisuje się kryteria podziału mandatów, zgodnie z którymi Sejm powinien wprowadzać zmiany, a potem Sejm może wprowadzić te zmiany albo nie. Logiczne byłoby, że skoro Sejm określi wzór przyznawania mandatów, to potem już korekty powinna na tej podstawie dokonywać Państwowa Komisja Wyborcza. A dziś mamy sytuację, w której Sejm sobie sam narzuca kaganiec, którego jednak nie musi zakładać. Takiej korekty warto dokonać, ale nie teraz, a przed samymi wyborami, na przykład na początku 2019 r., jak będą znane dane GUS o liczbie osób w poszczególnych województwach.
Taka zmiana tuż przed wyborami wywoła burzę.
Tak niewielkie zmiany są w zasadzie neutralne dla partii politycznych, bo nigdy nie wiadomo, komu taki ostatni mandat przypadnie. On jest rozdzielany praktycznie losowo. Burzy być nie powinno.
Po co Jarosław Kaczyński mówi o możliwości zmiany granic okręgów senackich. Jakie znaczenie ma taka deklaracja?
Wydaje mi się, że to nie jest konkretny plan, lecz swobodny strumień świadomości prezesa, który świadczy o tym, że temat gdzieś krąży. Wszystkie pomysły związane ze zmianami prawa wyborczego chodzą w sposób nieskoordynowany i niesystematyczny. Ktoś ma jakiś pomysł, wyskakuje z nim i wtedy temat trafia na polityczną agendę.
A nie ma obaw o korekty okręgów wyborczych pod interesy rządzącego ugrupowania?
Jeśli chodzi o wybory senackie, to nie bardzo jest jak, bo tu jest za grube ziarno, czyli za duże okręgi. Z kolei, by stosować takie metody, to wyniki wyborów w poszczególnych okręgach muszą być bardzo przewidywalne. Tak jest w USA, gdzie szacuje się, że zdanie, z wyborów na wybory, zmienia 8 proc. wyborców, do tego wyniki są bardzo przewidywalne w mikroskali, np. bogate dzielnice głosują inaczej niż biedne. U nas podział polityczny nakłada się na podział po zaborach, w efekcie grupy powiatów głosują tak samo. W USA można majstrować, przesuwając od okręgu do okręgu poszczególne gminy, a u nas skoro na pewnym dużym obszarze wszystkie gminy głosują tak samo, to nie ma znaczenia, jak się wyznaczy te granice. Na przykład jakby w 2011 r. nie podzielono Warszawy, to PiS nie zdobyłby mandatu.
Co warto zrobić, jeśli chodzi o ordynację?
Od lat jestem zwolennikiem ordynacji mieszanej zawierającej głosowanie na jednego kandydata, ale pozwalającej także proporcjonalnie rozdzielać mandaty. To pomysł, który krąży w polityce, mam cały spis linków do wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego czy Donalda Tuska, że to najlepsze rozwiązanie.
Nie będzie dużych ruchów, jeśli chodzi o ordynację parlamentarną?
Nie da się tego wykluczyć, bo jak się władza rozochoci, to często nic nie jest w stanie powstrzymać jej przed zrobieniem sobie krzywdy. Tak było z PiS, które wymyśliło w 2006 r. blokowanie list, na czym skorzystali jego przeciwnicy – PO i PSL. Zmiana ordynacji nigdy nie jest łatwa, bo poza interesami partii jako takiej są interesy jej poszczególnych członków czy grup. Najprostszy przykład to taki, że na wprowadzeniu JOW-ów zyskałby PiS. Tyle że w takim przypadku wielu liderów, by zdobyć mandat, musiałoby się wynieść do innego okręgu wyborczego, często kilkadziesiąt kilometrów dalej. Jarosław Kaczyński nie zdobyłby mandatu na Żoliborzu, musiałby jeździć co najmniej do Wołomina, który sprzyja PiS. Podobnie Joachim Brudziński, który dziś ma pewny mandat w Szczecinie, musiałby jechać co najmniej do Konina, jeśli nie do Łowicza. To szmat drogi. Czyli interes PiS to jedno, ale nie wiem, czy wszyscy posłowie z zachodniej Polski chcieliby się tak poświęcać.
A jeśli chodzi o wybory samorządowe, tu wydaje się, że zapowiedzi są dużo bardziej konkretne, np. dwukadencyjność?
Pierwsza szkoda już jest, bo teraz większość wójtów czy burmistrzów myśli nie o bieżącej działalności, lecz o tym, co robić, jak zostaną wprowadzone zmiany. Pytanie, na ile zasilą oni listy innych ugrupowań do sejmików albo do Sejmu. Tyle że wdrożenie takiego pomysłu wcale nie musi się spotkać z ciepłym przyjęciem w PiS. Bo działacze tej partii, którzy straciliby funkcje szefów samorządów, staliby się bardzo silną konkurencją na listach poselskich. Pokazuje to przykład byłej burmistrz Wadowic, Ewy Filipiak, którą po przegranych wyborach PiS wciągnął na listy poselskie i w cuglach zdobyła mandat z szóstego miejsca. Więc o zmianach łatwo można mówić, ale gdy się przechodzi do ich wprowadzania, pojawiają się kłopoty.