Do Oxfordu przyjeżdża gość z zagranicy i chce zobaczyć uniwersytet. Życzliwi gospodarze oprowadzają go po kampusie: pokazują mu kilka college’ów, zapraszają do bibliotek, prowadzą na boisko piłki nożnej, do muzeów i na wydziały.
Wpuszczają do sekretariatu, do biura rektora, poznają z profesorami i personelem sprzątającym. Po pełnym wrażeń dniu zniecierpliwiony gość mówi: no tak, pokazaliście mi budynek fizyki i literatury, wiem, w których budynkach mieszkają studenci i gdzie grają w piłkę, znam prawie wszystkich profesorów, ale gdzie u licha jest ten cały uniwersytet?
Tę anegdotę, pochodzącą z książki Gilberta Ryle’a „The Concept of Mind”, serwuje się adeptom filozofii, by nauczyć ich, czym jest „błąd kategorialny”. Popełnia go gość, bo chce, by instytucję pokazać mu jak profesora czy miotłę, palcem – a przecież „uniwersytet” jest pojęciem z innego poziomu, nie należy do kategorii przedmiotów materialnych. To nie kolejny obiekt do obejrzenia w miasteczku Oxford, tajna złota szkatułka wyściełana aksamitem z napisem „Dominus illuminatio mea” tradycyjnie chowana w zapasowych rajstopach rektora i okazywana rokrocznie zdobywcom stypendium królowej, ale sposób, w jaki wszystko, co gość zobaczył, jest ze sobą powiązane. Co więcej, te konkretne rzeczy i osoby, z którymi gość się zapoznał, mogłyby zniknąć bez szkody dla samego „uniwersytetu” – Oxford może się przenieść jutro do popegeerowskiej wsi, wymienić profesorów i przestać serwować zupę, a nadal będzie uniwersytetem, czyli zbiorem zdefiniowanych prawnie i zwyczajowo relacji między określonymi typami elementów. Czy na pytanie „Czym jest Trybunał Konstytucyjny?” można sensownie odpowiedzieć: „To ten pan Rzepliński, ta pani na zwolnieniu L4 i kilku innych panów w czarnej todze”? Otóż nie, bo byłby to właśnie błąd kategorialny – Trybunał to nie pan Rzepliński, ale opisana prawem instytucja.
Tak myślą ludzie myślący logicznie, ale logika bywa niestety wielką wadą, jeśli zbyt gorliwie stosuje się ją do politycznej rzeczywistości. Oczywiście nie zawsze – dwóch panów w czarnych togach plus dwóch panów w czarnych togach równa się czterech panów w czarnych togach niezależnie od klimatu ideologicznego państwa, fazy Księżyca i cech charakteru odzianych w togi konkretnych indywiduów – ale jeśli chodzi o instytucje, takie jak Trybunał Konstytucyjny, uniwersytet czy ustrój demokratyczny, to bywa, że kategorie się nieco przenikają.
W „Listach z więzienia” Antonio Gramsci przestrzega przed „instytucjonalnym fetyszyzmem”, czyli myśleniem o instytucjach jako systemach niezależnych od tworzących je ludzi oraz od ekonomicznych i kulturowych sił, jakie tworzą ich kontekst. W języku „uniwersytet” to kategoria niezależna od obiektu „John Smith”; w rzeczywistości zaś kandydat na rektora prof. John Smith, opłacany sowicie przez lobby pszczelarskie miłośnik pasiastych owadów, po cichu planuje (powoli i zgodnie z prawem) wymienienie wszystkich profesorów na gorliwych sympatyków pszczół. Instytucja, gdzie po zajęciach z pszczelego rozmnażania studenci udają się na wykład „Podejrzana nieobecność motywu pszczoły w pismach Świętego Tomasza”, a potem w stołówce pani serwuje im chochlą miód spadziowy, nadal teoretycznie jest uniwersytetem, ale w praktyce to po prostu wielki ul.
Przykład może i głupi, ale przesłanie ważne – nawet przy zachowaniu struktur prawnych tworzący daną instytucję konkretni ludzie mogą zmienić jej istotę. Czasem to proces pożądany – w PRL Kościół katolicki przedzierzgnął się w jeden z filarów opozycji; czasem zaś niepokojący – w tym samym okresie władza sądownicza zamienia się w narzędzie aparatu represji. Fetyszyzm instytucjonalny każe nam myśleć, że instytucja funkcjonuje niezależnie od tego, kto i po co w niej działa – realizm społeczny pokazuje, że jest ona sublimacją konkretnych, uwikłanych w swój charakter i rzeczywistość, panów i pań. John Smith to poniekąd uniwersytet.
Nie chcę przez to powiedzieć na przykład, że pod wodzą sędzi Julii Przyłębskiej Trybunał nie będzie Trybunałem, profesor Rzepliński zaś będzie niósł Trybunał po drogach wygnania. Chcę natomiast zwrócić uwagę na ogólny fakt, że wszelki optymizm co do trwałości demokratycznych instytucji i ich zdolności przetrwania coraz popularniejszych na Zachodzie autorytarnych tendencji jest właśnie wyrazem tego fetyszyzmu, o jakim pisał Gramsci. Nasza wiara w stabilność instytucji jest wyłącznie wynikiem tego, że przez wiele lat zasiedlali je ludzie, którzy mniej lub bardziej dzielili z nami wizję ich funkcji i mieli zgodne z naszymi wartościami odruchy. Bo system ludźmi stoi, nie tylko prawem – a jak na miejsce owiec dalej będziemy wybierać wilki, nie możemy się dziwić, że owczarek, ten filar instytucji pasterstwa, nagle zagania nas prosto w las.