Poczucie krzywdy to u Włochów stan naturalny, jednak czasami mają dla niego dobre usprawiedliwienie. Od połowy XX w., ilekroć gospodarka popadała w tarapaty, tamtejszy rząd przeprowadzał dewaluację lira (czyli po prostu go dodrukowywano) i towary z Półwyspu Apenińskiego natychmiast taniały. Co pobudzało eksport i nakręcało koniunkturę. Nie przejmowano się też zbyt wysoką inflacją, dopóki szedł z nią w parze wzrost gospodarczy. Jednak od kiedy Italia weszła do strefy euro, gospodarka kraju popadła w stagnację. Która trwa do dziś. Obywatele mieli więc prawo poczuć się oszukani, bo przecież nikt ich nie ostrzegał, że takie mogą być konsekwencje posiadania zbyt mocnego pieniądza.
Gruntownej reformy ekonomicznej nie były w stanie przeprowadzić ani rządy lewicowe, ani ekipa Silvio Berlusconiego (choć wiele razy to obiecywała). Stąd w Rzymie co jakiś czas odżywa idea powrotu do własnej waluty. W 2005 r., gdy Italię dotknął poważny spadek konkurencyjności gospodarki z powodu kursu euro, przywódca współtworzącej rząd Ligi Północnej Umberto Bossi na zjeździe ugrupowania przeforsował uchwałę z żądaniem referendum w sprawie powrotu do lira. Jednak Berlusconi, ówczesny premier, po prostu zamieszanie przeczekał.
Czekanie nie jest już możliwe. Premier Matteo Renzi przegrywając referendum mające przynieść usprawnienie parlamentaryzmu, popełnił bardzo efektowne samobójstwo polityczne. Przy czym jego „zgon” to mały problem w porównaniu z możliwymi konsekwencjami. Ekonomiści szacują złe długi włoskich banków na ok. 500 mld euro. Renzi chciał przekazać z budżetu państwa 40 mld euro na dokapitalizowanie systemu bankowego, ale jego plan zablokował sprzeciw niemieckiego rządu. Minister finansów Wolfgang Schäuble i kanclerz Angela Merkel w roku przedwyborczym nie zamierzali ryzykować naginania reguł, jakie sami wcześniej wprowadzili. Zwłaszcza że niemieccy wyborcy mogliby zacząć podejrzewać, iż po Grecji kolejne państwo południa Europy jest ratowane za niemieckie pieniądze. Włoskie banki mają więc ratować ich udziałowcy, a są to często drobni inwestorzy lub fundusze emerytalne. Co gorsza, podatników przygniata dług państwa przekraczający 130 proc. PKB i sukcesywnie spadający poziom życia.
Nic dziwnego, że trzy główne partie opozycyjne zapowiadają referenda dotyczące wyjścia ze strefy euro lub nawet Unii Europejskiej. W sondażach zaś niezmiennie prowadzi Ruch Pięciu Gwiazd założony, jako partia protestu, przez komika Giuseppe „Beppe” Grillo. Ludzie mają dość beznadziejnej sytuacji, a populiści dobrze wyczuwają te nastroje. Tymczasem ewentualna decyzja o opuszczeniu unii walutowej oznaczać będzie nie tylko wielką zmianę dla Italii. Przy okazji może zainicjować ostateczny rozpad porządku budowanego przez Zachód przez ostatnie siedemdziesiąt lat.
Taka sztuka destrukcji udawała się Włochom już dwa razy. Mają coraz większe szanse na trzeci raz.
Gorzej niż za okupacji
„Dnia 2 lipca w całym królestwie panowała na pozór spokojność; zatrważało tylko towarzystwo Węglarzy co dzień czynniejsze, które pierwsze w kraju osoby i całe wojsko potrafiło wciągnąć do siebie. Uwięziono wprawdzie kilka osób, ale mało na to zważano” – opisywała polskim czytelnikom sytuację w Neapolu latem 1820 r. wychodząca w Warszawie gazeta „Orzeł biały”.
3 lipca wybuchło w Neapolu powstanie. Jego uczestnicy domagali się zjednoczenia Włoch i przywrócenia, nadanej im przez Napoleona Bonaparte, konstytucji. „Cała ludność Neapolu i prowincyj dzieli to żądanie. Skutek zdaje się pewnym. Była to sprawa przygotowana od dawna przez towarzystwo Węglarzy, którzy wszelkie starania do tego celu zwrócili” – informował „Orzeł biały”. Nikt nie stawia oporu rewolcie, skierowanej przeciw władcy Królestwa Obojga Sycylii (Sycylii i Neapolu) Ferdynandowi I. Wywodzący się z dynastii Burbonów król natychmiast stracił posłuch wśród poddanych, lecz nie stracił poparcia potężnych protektorów.
Pięć lat wcześniej na kongresie w Wiedniu mocarstwa, które pokonały cesarza Francji, porozumiały się, co do przyszłego kształtu Europy. Zjednoczone przez Bonapartego Włochy znów zostały podzielone. Na trony małych państewek wróciły dawne dynastie, część północnych terytoriów oddano Austrii. I to właśnie Habsburgowie wzięli na siebie zadanie pilnowania porządku na Półwyspie Apenińskim. Wsparcia udzielało jej, zawiązane z inicjatywy cara Rosji Aleksandra I, Święte Przymierze. Stało ono na straży ustaleń kongresu wiedeńskiego, dbając o to, by granice na Starym Kontynencie, rządzące dynastie oraz polityczne porządki nie mogły zostać zmienione. „Istniała zatem równowaga nie tylko fizyczna, lecz także moralna. Siła i sprawiedliwość były w zasadniczej harmonii. Równowaga sił ogranicza możliwość użycia siły; wspólne wszystkim poczucie sprawiedliwości zmniejsza chęć użycia siły” – podsumowywał tę zależność w monografii „Dyplomacja” Henry Kissinger.
System europejskiego porządku okazał się nadspodziewanie stabilny. Ale jego beneficjentami były tylko wielkie mocarstwa. Ten stan rzeczy bardzo doskwierał Włochom. Wprawdzie stworzone przez Napoleona królestwo traktowali jako ukrytą formę francuskiej okupacji, lecz po jego zlikwidowaniu wszystko zmieniło się na gorsze. Wróciły absolutne rządy lokalnych despotów oraz papieża. Arystokraci, często obcego pochodzenia, odzyskali przywileje. Co gorsza, przywrócenie starych granic oznaczało powrót do różnych systemów monetarnych i wagowych oraz barier celnych. Niszczących wymianę handlową. W takiej sytuacji wspomnienie czasu francuskich swobód i jasnych zasad „Kodeksu cywilnego” Bonapartego jawiło się jako prawdziwa belle epoque. Choć przecież właśnie wtedy mieszkańcy Italii nabierali praktyki w działalności wywrotowej.
Węglarze knują
„Należy tu wspomnieć o dopiero co powstałym stowarzyszeniu, ale już szeroko rozpowszechnionym we Włoszech i innych państwach, które chociaż dzieli się na wiele odłamów czy gałęzi i odpowiednio do swej różnorodności przybiera różne nazwy, to jednak w swoich opiniach i występkach pozostaje zgodne i niemniej tajne. Nazywa się to zgromadzenie karbonariuszami” – ostrzegał papież Pius VII w encyklice „Ecclesiam a Jesu Christo” wydanej 13 września 1821 r.
Wzorowana na lożach masońskich tajna organizacja narodziła się jeszcze za czasów francuskiej okupacji. Jednak dopiero porządki narzucone przez kongres wiedeński zaowocowały masowym napływem ochotników. Początkowo spotykali się w lasach, gdzie gościny udzielali im wypalacze węgla drzewnego (carbonari). Szybko jednak wrócili do miast, tworząc konspiracyjne struktury, posiadające własny rytuał, symbolikę i stopnie wtajemniczenia. Dzięki temu policjom nie udawało się początkowo zinfiltrować sekretnej organizacji. Siłę dawała jej też ideowość członków oraz ich umiejętności. Karbonariusze wywodzili się głównie spośród kadry oficerskiej, nauczycieli, adwokatów, lekarzy, pisarzy. Jednym słowem reprezentowali wysoki poziom intelektualny.
Ta elita spiskowców po raz pierwszy do działania przystąpiła w lipcu 1820 r., zmuszając powszechnym buntem króla Obojga Sycylii Ferdynanda I do przyjęcia liberalnej konstytucji. De facto odbierającej mu władzę. Wkrótce identyczne wydarzenia zaszły w Piemoncie. W tym czasie Ferdynand uciekł do Lublany, gdzie zwołano w styczniu 1821 r. kongres Świętego Przymierza. Tam poprosił władców Rosji, Prus i Austrii o ratunek. Kongres, dowiedziawszy się, że karbonariusze uzgodnili zjednoczenie Piemontu z Królestwem Obojga Sycylii, wydał upoważnienie Wiedniowi do zbrojnej interwencji. Zaprawiona w bojach armia austriacka szybko poradziła sobie z burzycielami europejskiego ładu.
Jednak przywrócenie na tron Ferdynanda I okazało się triumfem pozornym. Karbonariusze szybko odbudowali tajne struktury i mocno się zradykalizowali. Zaczęły się skrytobójcze zamachy na arystokratów, urzędników i policjantów. Jednocześnie infiltrowano administrację i korpus oficerski armii państw na Półwyspie Apenińskim. Za głównych wrogów uznano: Austrię, Państwo Kościelne oraz inne mocarstwa Świętego Przymierza. Ten stan rzeczy określił przyszły kształt idei propagowanych przez karbonariuszy. Stali się śmiertelnymi przeciwnikami: absolutyzmu, arystokracji i papiestwa.
Na dodatek karbonaryzm okazał się zaraźliwym zjawiskiem. Wszędzie tam, gdzie porządek narzucony przez kongres wiedeński ciążył wykształconym ludziom, zaczęły powstawać tajne stowarzyszenia wzorowane na włoskich. „Co prawda udają oni i przebiegle wykazują szczególne poszanowanie, a nawet gorliwość względem religii katolickiej, osoby naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa i Jego nauki, którego też obrali jakby rządcą, a nawet ośmielają się nazywać Wielkim Mistrzem swojego towarzystwa. Ale takie ich przewrotne działania są tylko wymierzone przeciw naiwnym, do których zbliżają się w owczych skórach, jednak wewnątrz są oni drapieżnymi wilkami” – bił na alarm w encyklice „Ecclesiam a Jesu Christo” Pius VII.
Kiedy ją pisał, karbonariusze wzniecili powstanie w Hiszpanii. Nieudolny król Ferdynand VII Burbon został przez nich uwięziony na trzy lata. W końcu mocarstwa upoważniły Francję, rządzoną przez Ludwika XVIII Burbona, do interwencji w obronie praw krewniaka. Francuska armia pod Kadyksem rozgromiła republikanów i Ferdynand VII wrócił na tron, biorąc odwet na rebeliantach. Tymczasem karbonarskie spiski zaczęły trawić Francję, aż w lipcu 1832 r. na ulicach Paryża zaczęła się rewolucja. Wcześniej rewolty wybuchały w licznych miastach włoskich, nawet w Państwie Kościelnym. W spiskowaniu zagustowali też mieszkańcy Królestwa Polskiego, tworząc organizację Węglarz, knującą, jak wyzwolić kraj spod władzy cara Rosji. Zaczęły się też rodzić pierwsze międzynarodowe związki spiskowców. Karbonariusz Giuseppe Mazzini najpierw utworzył w 1831 r. tajną organizację Młode Włochy, która w ciągu trzech lat skupiła 60 tys. członków. Po czym w 1834 r. zawiązała Młodą Europę zrzeszającą wywrotowców nie tylko z Włoch, lecz także z Niemiec, Francji, Hiszpanii i Polski.
Tak system ustanowiony na kongresie wiedeńskim sukcesywnie podkopywała międzynarodówka rewolucjonistów, czyhająca na okazję, by móc wcielić w życie swoje antyarystokratyczne i antyklerykalne idee. Nawet osiągnięte w końcu zjednoczenie Włoch nie mogło już zadowolić zwolenników obalenia starego porządku. Ten musiał w końcu upaść.
Poeta i łajdak
Gabriele D’Annunzio nie raz udowodnił, że czuje się spadkobiercą idei karbonariuszy. Choć czytelnicy uwielbiali jego dzieła, zarówno wiersze, jak i prozę, ciągnęło go do polityki – chociaż wielkiej kariery jako deputowany w parlamencie nie zrobił. Dużo lepiej szło mu pilotowanie samolotów. Podczas I wojny światowej zachwycił Włochów brawurą, dowodząc 87. Eskadrą Bojową „La Serenissima” (Najjaśniejsza).
Nie bał się też publicznie wyrażać rozczarowania decyzjami mocarstw, jakie zapadały podczas rozmów pokojowych w Wersalu. W nowej Europie alianci wcale nie zamierzali gwarantować Włochom tak ważnej roli, jakiej oczekiwał D’Annunzio. Wprawdzie do Zjednoczonego Królestwa Włoch przyłączono część Tyrolu i nieco nadadriatyckiego wybrzeża, lecz inne pożądane ziemie pozostały w granicach Austrii lub nowo powstałej Jugosławii. Sprawą sporną stało się, czy ta ostatnia przejmie też zamieszkane przez Włochów i Chorwatów miasto Fiume (Rijeka).
D’Annunzio nie zamierzał spokojnie czekać na koniec negocjacji, tylko zwołał znajomych oficerów i wspólnie, wzywając weteranów, zebrali legion liczący ponad 2,6 tys. ochotników. Nazwali się Wojskiem Wyzwoleńczym, po czym 11 września 1919 r. pojechali wyzwalać Fiume. Z właściwą sobie fantazją poeta przyjął tytuł Comandante i entuzjastycznie witany przez mieszkańców ogłosił powstanie niezależnej republiki. Reggenza Italiana del Carnaro (Regencja Carnaro), bo tak w końcu nazwał swoje państwo D’Annunzio, odrzucała ustalenia z Wersalu oraz traktat zawarty w Rapallo, które czyniły z Fiume wolne miasto. Poeta chciał przyłączyć swój kraj do Włoch, przed czym bronił się włoski rząd, w obawie przed reakcją mocarstw. W końcu 20-tysięczny korpus gen. Enrico Caviglia obległ miasto i po krótkiej walce zmusił wojska poety do kapitulacji. Szalony, lekko ranny podczas walk pisarz, stracił republikę, lecz ostatecznie został narodowym bohaterem. Przy okazji wzmacniając wśród zwykłych Włochów poczucie oszukania i rozczarowanie wobec powojennego świata.
W którą stronę wieje wiatr zmian, dobrze wyczuł wówczas Benito Mussolini. Wcześniej wpływowy działacz Włoskiej Partii Socjalistycznej, skłócił się z towarzyszami, gdy zaczął być gorącym zwolennikiem przystąpienia Italii do wojny światowej. Gdy to nastąpiło, dawny dziennikarz okazał się dzielnym żołnierzem, co zapewniło mu autorytet i posłuch w środowisku weteranów. Tymczasem poglądy Mussoliniego szybko ewoluowały, przechodząc z jednej skrajności w drugą. Rewolucyjny socjalizm porzucił na rzecz nacjonalizmu, syndykalizmu oraz fascynacji historią imperium rzymskiego. To właśnie z grupą syndykalistów założył 23 marca 1919 r. organizację Fascio di combattimento. Nazwa ta odwoływała się do tradycji starożytnego Rzymu, gdzie władzę republiki symbolizował pęk rózg z wetkniętym pośrodku toporem, nazywany Fascio.
Mussolini chciał odbudować starożytne imperium, co oznaczało, że musiał zburzyć porządek ustanowiony przez traktat wersalski. Co wcale go nie przerażało. „Był przystojny, pełen werwy, cieszył się wielkim powodzeniem, co zresztą dało mu 169 kochanek. Był niezwykle próżny i ambitny. Chciał władzy i chciał jej już, teraz” – charakteryzuje osobowość Duce w „Historii świata XX wieku” Paul Johnson. „Sukcesy D’Annunzio przekonały go, że radykalizm, a nawet radykalny nacjonalizm, to mało. Dla powodzenia faszyzmu należy wezwać na pomoc poezję, teatr, odwołać się do misterium” – dodawał.
Ideowa zaraza
Wspaniałe tradycje historyczne, fantastyczny wielowiekowy dorobek kultury i mistycyzm stanowiły połączenie, które wykorzystał Mussolini. Zainicjował powstanie mistycznej ideologii łączącej nacjonalizm, socjalizm, syndykalizm i darwinizm. Wzorując się na D’Annunzio, przyprawił swoje dzieło olbrzymią dawką emocji. Bo to ono, a nie przekaz intelektualny, potrafiło porwać tłumy do działania. Mussolini pozyskał sobie zwykłych obywateli totalnym odrzuceniem porządków panujących we Włoszech oraz podkreślaniem, jak bardzo niesprawiedliwie sojusznicy potraktowali Italię po wygranej wojnie.
Mussolini miał też cechę, której brakowało D’Annunzio. Był pragmatykiem bez skrupułów. Co gorsza, idealnie utrafił w sprzyjające mu czasy. Pogrążone w kryzysie ekonomicznym włoskie państwo coraz słabiej radziło sobie z naporem żądań socjalistów i komunistów. Obie partie zaczęły przejmować i uspołeczniać fabryki, prowadząc kroczącą rewolucję. Przeciw nim wystąpiły oddziały szturmowe zorganizowane przez Mussoliniego. Zwerbowani do nich wojenni weterani okazywali się bardziej zdyscyplinowani i zaprawieni w walce od bojówek lewicowych. Sukcesy w walkach ulicznych i wykreowanie się na jedynego obrońcę Włoch przed komunistyczną rewolucją przyniosły byłemu socjaliście i 35 jego kompanom miejsca w parlamencie. Co w niczym nie złagodziło poczynań faszystów, natomiast pozwoliło przyśpieszyć infiltrowanie aparatu państwa.
Swe apogeum przemoc osiągnęła w roku 1922. „W kolejnych miastach szturmowano urzędy miejskie, siłą usuwano z nich socjalistycznych radnych, a lokalnych prefektów, którzy usiłowali użyć policji w celu przeciwstawienia się faszystowskiemu bezprawiu, zwalniano” – opisuje Paul Johnson. Całkowite sterroryzowanie państwa udawało się Mussoliniemu, ponieważ parlament nie potrafił wyłonić silnego rządu. Równą bezradność okazał król Wiktor Emanuel III. Gdy 28 października 1922 r. ok. 40 tys. faszystów, ubranych w czarne koszule, stanęło u bram Rzymu, monarcha wpadł w panikę. W Wiecznym Mieście stacjonował prawie trzydziestotysięczny garnizon z oficerami wiernymi koronie. Wystarczyło podpisać dekret o stanie wyjątkowym, a potem dać rozkaz do działania. Jednak przerażony król skapitulował bez walki, oddając władzę Mussoliniemu. Ten zaś zabrał się za likwidowanie demokracji, zaczynając od byłych kolegów z lewicowych gazet. Gdy w 1925 r. kończył przebudowywanie Włoch, zanotował w dzienniku: „Kontrolujemy siły polityczne, kontrolujemy siły moralne, kontrolujemy siły gospodarcze. Jesteśmy więc pośrodku korporacyjnego państwa faszystowskiego”.
Jego eksperyment społeczny z państwem totalnym wywoływał w Europie coraz większe zaciekawienie. Krwawa rewolucja bolszewicka i porządki wprowadzone przez Lenina budziły na Zachodzie strach pomieszany z obrzydzeniem i pogardą. Na tym tle faszyzm prezentował się bardziej cywilizowanie, a przede wszystkim skutecznie. Włochy szybko wyszły z kryzysu gospodarczego. Wielkie inwestycje w budowę dróg i osuszenie Błot Pontyjskich o powierzchni 770 km kwadratowych, gdzie wydzielono działki dla osadników, napędziły rozwój ekonomiczny kraju.
Sukcesy Mussoliniego zafascynowały równie mocno pragnącego władzy Adolfa Hitlera. Zwłaszcza że państwo totalitarne dawało wodzowi władzę absolutną. Naśladując poczynania Duce, także austriacki kapral osiągnął swój cel, zostając Führerem III Rzeszy. Wkrótce wspólnie podważyli europejski ład. Acz Mussolini dość długo się wahał, czy wejść w sojusz z Hitlerem, którym po cichu pogardzał. Obawiał się, iż w razie aneksji Austrii, wkrótce III Rzesza zażąda oddania Tyrolu. Stąd w styczniu 1935 r., po dyskretnych rozmowach z francuskim ministrem spraw zagranicznych Pierre’em Lavalem, zawarł z Paryżem cichy sojusz. Trzy miesiące później dołączyła do niego Wielka Brytania.
W Niemczech Führer przywrócił tymczasem obowiązkową służbę woskową i wszystko wskazywało na to, że zrealizuje obietnice odrzucenia traktatu wersalskiego. Mussolini na negowaniu powojennego porządku zrobił karierę, lecz pragmatyzm kazał mu wejść w porozumienie oznaczające udział w nowej wojnie przeciw Niemcom, gdyby te zaczęły dążyć do rewizji granic. Po rozmowach z premierem Zjednoczonego Królestwa Jamesem Ramsayem MacDonaldem i szefem francuskiego rządu Pierre-Étienne Flandinem wszystko wydawało się zapięte na ostatni guzik. Ale latem w obu demokratycznych krajach zmieniły się rządy. Gabinet Stanleya Baldwina dokonał wolty i podpisał porozumienie z Niemcami zezwalające III Rzeszy na odbudowę floty wojennej pod warunkiem, iż nie przekroczy ona 35 proc. tonażu marynarki brytyjskiej. Mussolini wyciągnął z tego dwa wnioski – po pierwsze nie ma sensu wiązać się z tak niepewnym sojusznikiem, a po drugie warto być przebojowym jak Hitler.
Zaczął od pośpiesznego przygotowania inwazji na Abisynię. Jedyne niepodległe państwo afrykańskie miało wejść w skład odbudowanego Imperium Rzymskiego. Kraje zachodnie zareagowały oburzeniem. Liga Narodów potępiła Włochy i nałożyła na nie sankcje ekonomiczne. Ale Wielka Brytania wraz z Francją nie uczyniły nic więcej, nawet gdy po kompromitujących porażkach włoska armia użyła zakazanych konwencjami międzynarodowymi gazów bojowych. Kiedy zaś Abisynię podbito, Liga Narodów sankcje ekonomiczne po prostu anulowała.
Tym zdarzeniom bacznie przyglądał się Adolf Hitler. Ambasador Zjednoczonego Królestwa w Berlinie sir Eric Phipps w nadanej do Londynu depeszy ostrzegał: „Zwycięstwo Włoch otwarło nowy rozdział. Nie do uniknięcia było to, że w kraju, gdzie żywi się taką cześć dla siły, prestiż Anglii musiał upaść”. Nie pomylił się. Führer przestał bać się Wielkiej Brytanii, zaś Francję lekceważył od dawna. Na jego rozkaz rankiem 7 marca 1936 r. oddziały Wehrmachtu wkroczyły do zdemilitaryzowanej postanowieniem traktatu wersalskiego Nadrenii. Europejski porządek zaczął walić się w nieprawdopodobnym tempie. Co Mussolini przyjął z wielkimi nadziejami na przyszłość.
Dziś przeważają obawy. Zwłaszcza że trudno uciec przed skojarzeniem, iż komik Giuseppe „Beppe” Grillo odegra taką rolę, jak niegdyś Gabriele D’Annunzio, wywracając do góry nogami dotychczasową scenę polityczną. Kto na jego plecach dojdzie do władzy, trudno przewidzieć. Jedno jest pewne – Włosi po raz trzeci mogą dać początek zdarzeniom, które odmienią starą Europę. Oby nie na gorsze. ⒸⓅ