Czasem zdarzy się tak, że w jednej małej sytuacji skupią się wielkie aporie dużych spraw – i tak właśnie stało się w kawiarni w John Lewis przy Cavendish Square. Miły gest brutalnie odsłonił stosunki władzy, bo jego sens tkwił w rozpoznaniu obcości – i jej wątpliwego statusu, jej potrzeby legitymizacji przez „gospodarza”. Ach, jakże byłoby pięknie, gdyby przestali w telewizjach gadać z nienawiścią o emigrantach, gdyby zamiast przyjeżdżać w gości człowiek się przeprowadzał... i wtedy wszyscy sobie jedli kruche bułki w spokoju, naturalnie równouprawnieni.
W kawiarni
Jeżeli twój plan zakupów obejmuje pralinki, druciak kuchenny, suknię na ślub kuzynki i smoczek, to warto odwiedzić sklep z sieci John Lewis, na przykład ten w Londynie, przy Cavendish Square, wejście także z Oxford Street. Zaletą owego przybytku jest nie tylko szeroki asortyment, ale również miła kawiarnia na ostatnim piętrze, gdzie nabyć można herbatkę i ten angielski wynalazek cukierniczy, który rozpada się na drobne okruchy przy każdej próbie posmarowania go obowiązkową marmoladą. Po kilku próbach nałożenia czerwonej mazi na kruchą bułkę, która rozpadła się w jej rękach szybciej niż amerykańska klasa średnia po kryzysie, matka mojej przyjaciółki Diany miała dość. Zaczęła więc machać nożem i głośno psioczyć na angielskie wypieki; a że jest Rumunką i z Rumunii właśnie przyjechała, by pomóc Dianie przy małym dziecku, naturalne jest, że robiła to po rumuńsku – z rumuńską fantazją zresztą o konsystencję wypieku brutalnie oskarżając towarzyszącą jej Dianę. Dla niewprawnego oka brzmieć to może cokolwiek niesprawiedliwie, ale to w końcu Dianie i jej mężowi wiele lat temu przyszło do głowy zamieszkać w Londynie, tu znaleźć pracę i tu się rozmnożyć, więc niech teraz sami jedzą te wynalazki, a nie karmią nimi porządnych ludzi, bo to skandal.
Obok nich stołowały się dwie panie w okolicach pięćdziesiątki, angielska klasa średnia, w zapinanych na guziki pastelowych sweterkach. Słuchały, patrzyły. W końcu jedna z nich wstała, obciągnęła sweter koloru łososia i podeszła do Diany i jej matki. Nachyliła się ku nim miękko, kładąc każdej z nich rękę na ramię. „Chcę, żebyście wiedziały, że jesteście tu mile widziane” – powiedziała tyleż dobitnie, co serdecznie i dla podkreślenia swoich słów zajrzała osłupiałym kobietom po kolei w oczy, po czym oddaliła się, bardzo z siebie zadowolona, ku własnej herbacie i własnym kruchym bułeczkom, perfekcyjnie zresztą obsmarowanym marmoladą.
W metrze
Ot, zdarzenie. Błahe w zasadzie. Miłe nawet? Aż dziw, że przez całą drogę metrem ku domowi Dianą, dzierżącą torbę z pralinkami, druciakiem kuchennym i smoczkiem (właściwej sukienki w całym John Lewis nie było), rzucał tak zwany wkurw. Nie da się tego określić inaczej; nie było to zwykłe zdenerwowanie, bo zdenerwować to się można, jak się komuś kruszy bułka; nie był to też gniew, bo gniew jest poniekąd boski, totalny; złość zaś ma w sobie coś dziecięcego, jej duchem jest tupiący dwulatek, a to był zwyczajny, osobisty, niewstydzący się siebie, sprawiedliwy wkurw. Deklarując bowiem swoją akceptację, pani w łososiowym jednocześnie założyła, że pozycja Diany jest tu, w kawiarni w John Lewis, pozycją petenta, a ona, Łososiowa, jest Dobrym Panem, prawowitym szefem interesu pod tytułem Wyspy Brytyjskie, który niniejszym, wyłącznie ze względu na swoje przymioty ducha, dobrotliwie akceptuje jej aplikację. Jak to, mile widziana? Ja tu jestem u siebie! – myślała więc Diana, to po rumuńsku, to po angielsku, w obu językach rzucając niemym mięsem, próbując też wyliczyć sumę podatków płaconych na rzecz królowej przez nią i jej męża, ustalić wartość własnego aktywnego uczestnictwa w życiu dzielnicy i pieniędzy płaconych angielskiemu przedszkolu ku edukacji starszego syna. Mąż i dzieci Diany byli już zresztą obywatelami Wielkiej Brytanii, a Diana obywatelką miała zostać lada chwila. Mile widziana, też coś. Nie możesz podejść do mnie we własnym domu i oznajmić mi wielkodusznie, że mam tu prawo być!
Taki był oficjalny powód wkurzenia Diany. Ale w głębi duszy złościło ją coś jeszcze, a mianowicie własne sekretne odkrycie, że Łososiowa pewne prawo do występowania w charakterze gospodarza jednak ma. „Jesteś tu mile widziana” to w wykonaniu brytyjskiej Łososiowej może i faux pas, ale odwrotna sytuacja – Rumunka Diana zapewniająca Łososiową o swoim poparciu dla jej obecności – byłaby po prostu żałosnym absurdem. Co dowodzi – myślała Diana – że nigdy nie będę tu tak naprawdę u siebie i żadna kwota podatków przeznaczanych na odziewanie słodziutkiego księcia George’a (tiu tiu) w głupawe podkolanówki tego nie zmieni.
W języku
Płyną z tego, jak sądzę, dwa wnioski; oba ważne. Pierwszy dotyczy siły rażenia języka. Mówi się, że wpuszczony na łamy i na anteny język ksenofobiczny, rasistowski, nacjonalistyczny ma jeden główny efekt: ośmiela i urabia rasistów, ksenofobów i nacjonalistów. Ale w rzeczywistości ten język zapędza się o wiele dalej. Pokaż w telewizji probrexitowców takich, jak Nigel Farrage, o jeden raz za dużo, a po chwili i zwykli, sympatyczni obywatele w łososiowych swetrach zaczynają coraz wyraźniej widzieć obcość. Ci Łososiowi nie staną się nagle rasistami, bez wahania zagłosują, by zostać w UE, nadal z pogardą będą spoglądać na ksenofobów i wierzyć w kosmopolityczne i pomocowe ideały – ale im także zmieni się filtr, przez jaki patrzą na rzeczywistość, oni już także, zamiast klientki John Lewis, szybciej zobaczą dziś Rumunkę. Bo jeszcze rok, dwa lata temu pies z kulawą nogą nie zwróciłby uwagi na rumuńskość Diany i jej mamy, wtopiłaby się ona łatwo w tak różnorodny społecznie londyński świat – dziś widzą ją i ksenofobi („Precz!” – myślą), i ci otwarci („Ależ proszę, możesz zostać”). Czy to Farrage mówi o zalewie Polaków i Rumunów, czy Trump prawi o Meksykanach gwałcicielach, czy Jarosław Kaczyński o chorobach przynoszonych przez migrantów, ta mowa odciska swe piętno tak na tych, którzy im sekundują, jak i na tych, którzy ich nie cierpią.
W gościnie
Po drugie: naprawdę, przestańcie już z tą gościnnością! Gdy nad Europą krąży widmo zmian kulturowych i etnicznych, media liberalniejsze i bardziej cywilizowane tej właśnie cnoty na hurra nauczają maluczkich. „Ugośćmy” uchodźców, „otwórzmy swe drzwi” na intraeuropejskich migrantów, Ukraińców „zaprośmy do stołu”. Zawstydzają nas gazety mniej i bardziej wyborcze, żebyśmy inność przyjęli, bośmy przecież z dziada pradziada naród gościnny, a już poeta mówił, że gościu siądź pod mym liściem, a Bóg od razu w dom jak w dym. Tymczasem gościnność to cnota oparta na radykalnej nierówności praw. Gospodarz nakarmi, pościeli, może nawet będzie nadskakiwał, może nawet podłoży pod strudzoną skroń poduszki z gęsiego pierza, ale cokolwiek by robił, to zachowuje nad swym domem pełną jurysdykcję. Całe dobre samopoczucie gościa, jego prawa i wolności, spoczywają na wątłych filarach dobrej woli pana na włościach. Otwartość jest warunkowa, i nie są to twoje, gościu, warunki. Nie zdziw się więc, przybyszu, gdy dnia pewnego zobaczysz swoje walizki za progiem – oto dziś właśnie „nadużyłeś gościnności”.
Łososiowa pani uważa Dianę za gościa, który do własnego poczucia bezpieczeństwa potrzebuje jej wielkoduszności. Dlatego też ją oferuje, jest to bowiem z pewnością niewiasta miła i wrażliwa. Ale Diana nie chce być gościem, chce być współobywatelem. By skończyć z zależnością od dobroduszności, trzeba raz na zawsze skończyć z gościnnością, a dać emigrantom to, na co zasługują jako ludzie, uchodźcy, nowi mieszkańcy miasta, kraju, kontynentu. A więc biały, bogaty, zachodni człowieku: odłóż ten chleb i tę sól i po prostu weź się przesuń troszeczkę, dobrze?
Czasem zdarzy się tak, że w jednej małej sytuacji skupią się wielkie aporie dużych spraw – i tak właśnie stało się w kawiarni w John Lewis przy Cavendish Square. Miły gest brutalnie odsłonił stosunki władzy, bo jego sens tkwił w rozpoznaniu obcości – i jej wątpliwego statusu, jej potrzeby legitymizacji przez „gospodarza”. Ach, jakże byłoby pięknie, gdyby przestali w telewizjach gadać z nienawiścią o emigrantach, gdyby zamiast przyjeżdżać w gości człowiek się przeprowadzał... i wtedy wszyscy sobie jedli kruche bułki w spokoju, naturalnie równouprawnieni.
Ale na razie Diana pracuje nad akcentem, żeby trochę rzadziej się ujawniać. W końcu łaska pańska na pstrym koniu jeździ i w następnej kawiarni powiedzą jej, żeby sobie lepiej poszła.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej