Zniknięcia branży futerkowej sektor finansowy jako całość nie zauważy. Jednak lokalne banki mogą poczuć silny cios, jeśli kredytowały hodowców
Dzisiaj w Senacie odbędzie się wysłuchanie publiczne w sprawie ustawy, która zakazuje m.in. hodowli zwierząt na futra z wyłączeniem królika i mocno ogranicza ubój rytualny. Przepisy likwidujące de facto biznes futrzarski mają wejść w życie po 12 miesiącach od ogłoszenia. Branża będzie przekonywała na posiedzeniu senackiej komisji do ich złagodzenia.
W sukurs przychodzi jej sektor bankowy, który obawia się o to, co stanie się z kredytami udzielonymi rolnikom i przedsiębiorcom hodowcom.

Kredytowy problem

Pismo do ministra środowiska Michała Wosia wysłali w tej sprawie przedstawiciele małego Banku Spółdzielczego w Dobrzycy. Pokazują w nim, jakie ryzyko dla tego sektora finansowego niesie wejście w życie przepisów w obecnym kształcie, i wskazują, że problem dotyczy nie tylko ich.
Prezes i wiceprezes banku, którzy podpisali się pod listem, wskazują, że finansowania sięga nawet 15 lat.
„Wartość kredytów zaciągniętych przez hodowców zwierząt jest w naszym banku znacząca, w tym np. na futra liczona jest w milionach złotych w samym tylko naszym banku. Dochody z produkcji norek są istotnym, o ile nie jedynym źródłem spłaty udzielonych kredytów” – piszą do szefa resortu środowiska.
Ich zdaniem skutkiem zakazu chowu i hodowli zwierząt futerkowych oraz ograniczenia uboju rytualnego będzie brak zdolności kredytowej producentów, konieczność wypowiedzenia im umów i powstanie tzw. trudnych kredytów, których egzekucja komornicza może potrwać latami. Bank zaś będzie musiał utworzyć rezerwę i odpis w wysokości 100 proc. wierzytelności kredytowej.
„(...) dla lokalnie działającego banku będzie to ogromne obciążenie wyniku finansowego, o ile w ogóle wynik finansowy będzie w stanie zaabsorbować takie skutki (…)” – czytamy w piśmie.
Przedstawiciele dobrzyckiego spółdzielczaka przypominają też, że problemy tego sektora bankowego będą również spotęgowane epidemią COVID-19.
„Brak spłaty kredytów zawsze niesie za sobą ryzyko dla depozytów złożonych w danej instytucji finansowej, a w naszym banku środki deponują głównie przedstawiciele społeczności lokalnej, firm i rolników, a także jednostek samorządu terytorialnego” – piszą przedstawiciele banku i proszą, aby ich opinie uwzględnić w procesie legislacyjnym.
BS w Dobrzycy jest członkiem grupy SGB (jedno z dwóch zrzeszeń, do którego należą banki spółdzielcze). Jak zapewnia nas rzecznik SGB-Banku Roman Szewczyk, w całej grupie od kilkunastu lat systematycznie ograniczane jest finansowanie ferm zwierząt futerkowych.
– Stąd wpływ procesowanej ustawy na portfel zrzeszenia będzie marginalny. Również w obszarze finansowania hodowli zwierząt na ubój rytualny skala zaangażowania nie stanowi istotnych ekspozycji w grupie – podkreśla.
Banki spółdzielcze są jednym ze słabszych ogniw sektora finansowego w Polsce, a ich sytuacja jest bardzo zróżnicowana. W ostatnich latach przyspieszyła tam restrukturyzacja poprzez łączenie lub przejmowanie słabszych podmiotów przez silniejsze.
Branża futerkowa szacuje swoje zadłużenie na ok. 3 mld zł. Te liczby trudno jednak zweryfikować. To niewiele w całym portfelu kredytowym spółdzielczaków – nieco ponad 3,8 proc. Należności od sektorów niefinansowego i samorządowego na koniec ubiegłego roku wynosiły 78 mld zł. Patrząc jednak na udział w portfelu samych kredytów dla rolników i przedsiębiorców indywidualnych, który miał wartość 27,7 mld zł, udział należności hodowców to już blisko 11 proc.
Dla całego sektora, który liczył na koniec lipca 533 podmioty, są to kwoty, które uderzyłyby w zyski. Większy problem byłby jednak w skali mikro, czyli tych banków, które działają w regionach jak województwo wielkopolskie, gdzie jest najwięcej ferm.

Walka o odszkodowania

Patrząc na polityczne i społeczne poparcie dla nowych przepisów o zakazie hodowli, nie ma co liczyć, że wylądują one w koszu. Tym bardziej że w skali całej gospodarki ta branża niewiele znaczy. Potwierdza to opracowanie Zachodniego Ośrodka Badań Społecznych i Ekonomicznych (ZOBSiE) z 2018 r. przygotowane na zlecenie organizacji Otwarte Klatki. Jego autorzy zwracają uwagę, że bezpośrednie zatrudnienie w tym segmencie wynosi nie więcej niż 3–4 tys. osób. Generuje ok. 0,08 proc. polskiego PKB (1,6 mld zł), a eksport ma wartość 0,16 proc., czyli też nieco ponad 1,6 mld zł.
Hodowcy i właściciele ferm zwracają jednak uwagę, że zatrudnienie jest bliższe 8 tys. osób, a dodatkowe 22 tys. ludzi ma pracę w firmach powiązanych z produkcją. Przedmiotowa branża pozwala dziś na zatrudnienie ok. 30 tys. ludzi łącznie z kooperantami, z czego ok. 8 tys. osób pracuje bezpośrednio przy hodowli, a ok. 22 tys. zatrudnionych jest w przedsiębiorstwach produkujących wyposażenie ferm, mieszanek paszowych, produktów leczniczych, a także w powiązanych zakładach.
Raport ZOBSiE udowadnia jednak, że sama branża przeszacowuje swój wpływ na gospodarkę. W Polsce istnieje ponad 800 ferm, z czego przeszło 350 zajmuje się hodowlą norki amerykańskiej. Główny Inspektorat Weterynarii szacuje, że tych zwierząt jest u nas blisko 6,4 mln.
Sama branża wydaje się pogodzona z zakazem hodowli, a obecnie walczy głównie o jak najwyższe odszkodowania.
– Z punktu widzenia przebranżowienia się czy spłaty kredytów pomocny byłby także dłuższy okres przejściowy na wygaszenie produkcji, ale wypłata rekompensat jest pewniejszym rozwiązaniem. W przypadku vacatio legis ustawy możemy spotkać się z sytuacją, że ktoś je za jakiś czas znów zmieni – mówi nam osoba związana z branżą.
Jako przykład podaje rekompensaty w Czechach, gdzie hodowano na dziewięciu fermach zaledwie 25 tys. norek. Średnio jeden hodowca dostał ok. 3,3 mln zł odszkodowań na fermę. W Holandii takich zakładów było 110, a liczba zwierząt sięgała 1 mln sztuk. Odszkodowania w przeliczeniu na fermę wyniosły prawie 7,4 mln zł.