Konieczność potępienia skrajnych, agresywnych sformułowań nie budzi wątpliwości, powstaje jednak pytanie o prawdziwy cel stworzenia tej koncepcji.
Spór o granice wolności wypowiedzi sięga do samego pytania o istotę demokracji i wolności słowa. Dziś jednym z głównych elementów tego sporu jest koncepcja „mowy nienawiści”, której celem – jak wskazują jej twórcy i propagatorzy – ma być ochrona osób należących do grup mniejszościowych przed nienawiścią i przemocą poprzez penalizację pewnych rodzajów wypowiedzi. Choć konieczność potępienia skrajnych, agresywnych sformułowań nie budzi wątpliwości, powstaje pytanie o prawdziwy cel stworzenia tej koncepcji. Trzeba bowiem jasno przypomnieć, że wszelkie groźby czy zniesławienia powszechnie podlegają karom określonym w kodeksach karnych. Zakazane jest również obrażanie uczuć religijnych. Czy pojęcie „mowy nienawiści” to zatem prawnicze superfluum? Wątpliwości budzi również to, że mowa nienawiści nie ma prawnej definicji, mimo że jest coraz powszechniej i szerzej stosowane, szczególnie przez środowiska lewicowe i sprzyjające im organizacje międzynarodowe.

Demokracja wartości czy relatywizm?

Aby zrozumieć kontekst przyjęcia na forum międzynarodowym pierwszych postanowień formułujących zakaz szerzenia mowy nienawiści, należy cofnąć się do pierwszej połowy XX w. To właśnie w tym czasie dominujące na przełomie XIX i XX w. poglądy o całkowicie konsensualnym i relatywistycznym charakterze norm prawnych zderzyły się z okrutną rzeczywistością. Skrajnie formalistyczne koncepcje, takie jak normatywizm Hansa Kelsena, pozbawiające prawo jakiejkolwiek treści moralnej oraz pokładające bezwzględną wiarę w mechanizmy i procedury okazały się nie tylko błędne, lecz także zgubne. Ostatecznie bowiem rozpadły się one jak domek z kart w wyniku dojścia w majestacie prawa do władzy nazistów.
Pustka w debacie prawnej, która pozostała po próbie wyrugowania obiektywnych wartości z porządku społecznego, okazała się więc tragiczna w skutkach. Od tej pory bowiem jedynym hamulcem dla działań ludzi miało stać się prawo pozytywne, którego treść jest w pełni zależna od decyzji suwerena. To suweren – państwo lub organizacja międzynarodowa – ma wyznaczać granice wolności, w tym słowa. Próbą odpowiedzi na potrzebę wskazania jakiegoś „minimum” prawa naturalnego, która miała chronić przed powtórzeniem się tragicznego scenariusza II wojny światowej miało być stworzenie międzynarodowych traktatów kodyfikujących prawa człowieka.

Sowieckie korzenie

Już od zarania dyskusji nad kształtem Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka (1948) pojawiło się pytanie, czy i w jaki sposób odnosić się prawnie do werbalnych ataków na przedstawicieli różnych mniejszości. Do kwestii tych państwa zachodnie, reprezentujące jeszcze wówczas w dużej mierze tradycyjne podejście do porządku normatywnego i moralnego, podchodziły jednak bardzo ostrożnie. Mało kto wie, że głównym propagatorem „zwalczania nienawiści” na forum ONZ był natomiast… Związek Sowiecki i jego państwa satelickie. Postulował on umieszczenie w deklaracji zapisów bliźniaczych do istniejących w jego kodeksie karnym, który zakazywał propagowania nienawiści, wykluczenia ze względu na przynależność państwową, rasową i religijną. Choć ostatecznie sugestie te nie znalazły swojego odzwierciedlenia w deklaracji, już 20 lat później zostały włączone do Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych (1966). Zachodnie państwa obawiały się, że wprowadzenie tak daleko idących i jednocześnie niedoprecyzowanych środków ograniczania wolności słowa przyzna państwu zbyt wielką władzę, choć istniała zgoda co do tego, że nienawistne wypowiedzi są zjawiskiem całkowicie negatywnym. Z państw europejskich przeciw przyjęciu art. 20 par. 2 MPPOiP głosowały wszystkie państwa demokratyczne (Belgia, Dania, Finlandia, Francja, Islandia, Irlandia, Włochy, Wielka Brytania). Za penalizacją mowy nienawiści były natomiast: Albania, Bułgaria, Czechosłowacja, Węgry, Polska, Rumunia, Jugosławia i Związek Sowiecki. Tym samym włączenie penalizacji mowy nienawiści zawdzięczamy państwom, w których krytyka panującej władzy i totalitarnej ideologii były surowo zakazane. Nie sposób w tym kontekście nie zauważyć, że przepisy te w bloku sowieckim miały w przeważającej mierze instrumentalny charakter i miały służyć przede wszystkim cenzurze debaty publicznej.

Instrument ochrony przed dyskryminacją czy cenzury?

Obecnie obserwujemy tendencję stałego poszerzenia znaczenia pojęcia „mowy nienawiści”. Liczne organy i agendy instytucji międzynarodowych rozszerzają zarówno podmiotowy, jak i przedmiotowo zakres jego obowiązywania. Wydany niedawno przez Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie Levickas przeciw Litwie (skarga nr 41288/15) wpisuje się w debatę nad granicami wolności wypowiedzi i obnaża instrumentalny charakter pojęcia „mowy nienawiści”. Choć nie sposób odmówić racji trybunałowi, który stwierdził, że odmowa ścigania wulgarnych, pełnych gróźb karalnych i wyzwisk komentarzy pod prowokacyjnym zdjęciem zamieszczonym na Facebooku przez parę o skłonnościach homoseksualnych stanowi dyskryminację, należy zauważyć, że posunął się o krok dalej. W swoim orzeczeniu, abstrahując już od samego stanu faktycznego sprawy, uznał, że „homofobiczną mowę nienawiści” stanowi każda wypowiedź, która „prowadzi do dyskomfortu psychicznego” u jej adresata. Co więcej, postawił on w jednym rzędzie wyznawanie tradycyjnych poglądów i wartości, zgodnie z którymi rodzina oparta jest na związku kobiety i mężczyzny, z negatywnymi stereotypami prowadzącymi do dyskryminacji.
Nie sposób nie odnieść wrażenia, że historia zatacza koło. Skodyfikowane w ubiegłym wieku prawa człowieka, mające stanowić odwołanie do uniwersalnych i niezbywalnych wartości, podlegają dziś dekonstrukcji i instrumentalizacji. Próbuje się, wbrew pierwotnemu zamysłowi, wskazywać, że traktaty stanowią „żywy instrument” co ma uzasadniać włożenie w ich zakres właściwie jakichkolwiek treści, które odpowiadają współczesnym trendom politycznym. Samo pojęcie „mowy nienawiści” zdaje się dziś coraz bardziej pełnić funkcję przewidzianą przez Sowietów jako narzędzie cenzury w rękach władzy niż realnej pomocy osobom dotkniętym dyskryminacją.