Pracownicy znowu założyli żółte kamizelki, bo nie doczekali się podwyżek.
Od 20 dni związkowcy z Poczty Polskiej nie wychodzą z sali, w której próbowali z kierownictwem firmy wynegocjować podwyżki. Rozmowy w tej sprawie zaczęły się na początku roku. W ramach sporów zbiorowych z największymi organizacjami odbyło się do tej pory siedem spotkań. Porozumienia nadal nie ma.
Związkowcy chcą, by każdy pracownik otrzymał 400 zł więcej wynagrodzenia zasadniczego – licząc od czerwca br. Poczta wyliczyła, że taka podwyżka oznacza wzrost kosztów o 287 mln zł w br. i prawie 530 mln zł w przyszłym roku – spółka zatrudnia ponad 80 tys. osób. Najnowsza oferta pracodawcy, złożona we wrześniu, opiewa na kwotę 70 mln zł i nie gwarantuje załodze stałej podwyżki, lecz jednorazowe dodatkowe wypłaty: 350 zł w listopadzie i 400 zł w grudniu br. Żaden z reprezentatywnych związków działających w spółce – ani NSZZ „Solidarność” Pracowników Poczty Polskiej, ani Związek Zawodowy Pracowników Poczty – nie przystał na tę propozycję. Stąd przerwa w mediacjach i trwająca od 19 września okupacja sali.
Wczoraj z obydwoma związkami spotkał się Michał Dworczyk, szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (Poczta jest spółką Skarbu Państwa), ale tam także żadne decyzje dotyczące podwyżek nie zapadły. Wcześniej Centrum Informacyjne Rządu wyjaśniało nam, że „organ właścicielski nie ma możliwości wpływania na decyzje zarządu spółki, w tym także dotyczące kształtowania wynagrodzeń”. Według Solidarności jedynym pozytywnym aspektem spotkania w KPRM jest obietnica przekazania informacji o sytuacji w Poczcie premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, „który dotychczas nie posiadał rzetelnej wiedzy na temat stanu spółki”.
Kierownictwo Poczty deklaruje chęć dalszych mediacji z pracownikami. – Intencją jest wynegocjowanie porozumienia i rozpoczęcie szerszej dyskusji na temat paktu społecznego skutkującego wprowadzeniem w spółce polityki wzrostu wynagrodzeń poszczególnych grup zawodowych w kolejnych latach – zapewnia rzeczniczka Justyna Siwek. Natomiast związkowcy chcą już zamknąć tę procedurę – przez podpisanie porozumienia płacowego albo protokołu rozbieżności. To drugie, jak podkreśla „S”, umożliwi „wejście w kolejny etap sporu zbiorowego, tj. przeprowadzenie referendum strajkowego”.
Oba związki zawodowe radykalne środki protestu odkładają na czas po wyborach, by nie narazić się na podejrzenia o polityczne rozgrywanie sprawy wynagrodzeń. W drugiej połowie października ma się m.in. odbyć pikieta pod KPRM – według zapowiedzi będzie to większa demonstracja niż ta zorganizowana przez Solidarność w czerwcu. Rozważana jest ponadto głodówka. Na razie pocztowcy znów założyli żółte kamizelki, w których pierwszy raz chodzili na początku maja br.
Ostatnią podwyżkę pracownicy Poczty dostali w październiku ub.r. Ze względu na liczebność załogi – operator jest największym pracodawcą w kraju – koszty wynagrodzeń stanowią ok. 70 proc. budżetu firmy. W ub.r. – po kilku podwyżkach wprowadzanych począwszy od 2016 r. – były one o 27 proc. (950 mln zł) wyższe niż w 2015 r. Teraz najniższa płaca w Poczcie wynosi 2,5 tys. zł brutto, natomiast średnia za pierwsze cztery miesiące br. to 3972 zł (łącznie z dodatkami: nadgodziny, premie, premie roczne, nagrody jubileuszowe, odprawy emerytalno-rentowe). Przeciętna pensja samych listonoszy wynosiła w tym okresie 3776 zł.
Niezależnie od skuteczności rozmów i protestów ok. 28 tys. pracowników Poczty ma zagwarantowaną podwyżkę od początku przyszłego roku. Zarabiają bowiem mniej niż 2,6 tys. zł, a tyle w 2020 r. wyniesie płaca minimalna. Związkowcy podkreślają tu rozbieżność rzeczywistości i strategicznych założeń operatora, które przewidywały zrównanie płac pocztowców ze średnią krajową do 2025 r.