Nowy premier od momentu złożenia rezygnacji ze stanowiska szefa dyplomacji w czerwcu ub.r. przekonywał, że Londyn jest w stanie wymusić na partnerach z kontynentu bardziej korzystne zapisy w porozumieniu wyjściowym – umowie, która wejdzie w życiu w dniu brexitu po to, żeby możliwy był np. wjazd europejskich ciężarówek na drogi Wielkiej Brytanii i na odwrót.
Johnson był optymistą, szczególnie jeśli idzie o backstop, czyli mechanizm prawny zapobiegający powrotowi kontroli celnych na granicy z Irlandią.
Rzeczywistość lada moment przetestuje ten optymizm. Za miesiąc liderzy największych gospodarek na świecie spotykają się we francuskim resorcie Biarritz na wybrzeżu atlantyckim. To będzie pierwsza okazja, żeby spotkać się zarówno z Angelą Merkel, jak i Emmanuelem Macronem i Donaldem Tuskiem (oczywiście o ile do spotkań z tymi politykami nie dojdzie wcześniej; w takim wypadku Biarritz będzie doskonałą okazją, żeby doszlifować szczegóły).
To oczywiście oznacza, że strona brytyjska do tej pory musi wypracować spójne stanowisko, wszak do 31 października – obecnej daty brexitu – nie zostało już wiele czasu. Obowiązek ten spadnie na kilku wysokich rangą współpracowników Johnsona, w tym przede wszystkim na nowych: szefa resortu wyjścia z Unii Europejskiej, głównego doradcę ds. europejskich oraz ministra spraw zagranicznych. Johnson co prawda wolałby opuścić Unię na jakichś zasadach, ale prawdopodobnie nie będzie się wahał aż tak bardzo jak jego poprzedniczka, czy po prostu nie wyjść na twardo – bez żadnej umowy.
To oczywiście oznacza, że nowy premier będzie musiał podwoić przygotowania do takiego scenariusza po brytyjskiej stronie. To jeszcze więcej pracy dla koordynującego plany awaryjne resortu wyjścia z Unii Europejskiej, bowiem rząd chce być przygotowany na wszelkie możliwe wydarzenia. Z dokumentów, które wyciekły, wynika, że w razie wariantu „no deal” Whitehall – odpowiednik naszej kancelarii premiera – zamieni się w oblężoną twierdzę, z urzędniczą obsadą zbierającą raporty z terenu przez 24 h na dobę.
„No deal” w języku księgowych znaczy „będą potrzebne pieniądze”, a to kieruje nas w stronę resortów gospodarczych. O tej porze roku w Wielkiej Brytanii są już mniej więcej gotowe plany budżetowe na przyszły rok – tym razem jednak nie są, bo trudno planować wydatki, mając mgliste pojęcie o tym, co się może wydarzyć w związku z brexitem. Whitehall będzie więc planować na dwie ewentualności: Wielka Brytania wychodzi w uporządkowany sposób z Unii Europejskiej lub trzaska drzwiami. Z pewnością rząd będzie musiał przygotować wsparcie finansowe dla przedsiębiorstw, które ucierpią w wyniku brexitu – przez niemożność wykonania zleceń (opóźnienia w dostawie części z kontynentu) lub zatory płatnicze.
To wystarczająco dużo dla jednego rządu, a przecież jeszcze trzeba rządzić krajem. Rząd będzie musiał więc podjąć wiele kontrowersyjnych decyzji, tj. gdzie znaleźć pieniądze na służbę zdrowia (co obiecała premier May), na rozbudowę sił zbrojnych (co również obiecał poprzedni rząd), w energetyce (skąd brać prąd, jeśli nie z węgla i jak to sfinansować) oraz w infrastrukturze (kontrowersyjny plan budowy jednej linii kolei dużej prędkości z północy na południe kraju – HS2).
Bez względu na wynik brexitu Johnson będzie również musiał zacząć realizować zarysowaną jeszcze przez poprzedniczkę wizję „globalnej Brytanii”. To oznacza przede wszystkim poprawę – na tyle, na ile to możliwe – stosunków z USA, nadszarpniętych ostatnio po aferze z notatkami ambasadora UK w Waszyngtonie (niepochlebnymi dla Trumpa). Ocieplenie relacji z USA będzie tym bardziej trudne, że Amerykanie wyczuwają brytyjską słabość i chcieliby ją wykorzystać, np. forsując niepopularne na Wyspach zapisy dotyczące żywności w przyszłej umowie o wolnym handlu.