Akcja #MeToo to fantastyczny buldożer, który powoli, acz nieubłaganie, rozjeżdża hałdy społecznej hipokryzji, odsłaniając nam kolejne trudne fakty – a najważniejszy z nich to ten, że przemoc seksualna w zachodnich demokracjach to nie stan wyjątkowy, lecz kulturowa norma.
MAGAZYN DGP 1.12.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Dopiero media społecznościowe dały kobietom to, czego policja, sądy i ich bliscy często dać nie mogli bądź nie chcieli: możliwość opowiedzenia o swoich krzywdach i wiarę w ich opowieść. Na naszych oczach wiele rzeczy się zmienia. Na poziomie osobistym kobiety powoli zdają sobie sprawę, że ich olbrzymi dyskomfort w wielu sytuacjach społecznych i relacjach prywatnych nie jest majaczeniem histeryczki, a mężczyźni rewidują historię swoich związków, nagle rozumiejąc, że mogli mniej lub bardziej nieświadomie wykorzystywać społeczne przyzwolenie na uprzedmiotowienie kobiet i kogoś poważnie zranić. Na poziomie systemowym zmniejsza się tolerancja dla przekraczania granic w miejscu pracy, na uczelniach, na imprezach; przestępstwa seksualne traktuje się nieco poważniej. A co najważniejsze, coraz więcej winowajców zostaje publicznie wskazanych przez ich ofiary i publicznie potępionych.
To dobrze. Ale być może czas opuścić buldożer. Może trzeba go wyłączyć, wyleźć na owe hałdy w walonkach, zakasać rękawy i chwycić za narzędzia nieco mniej efektowne, ale bardziej precyzyjne (łopaty, koparki). Istnieje bowiem niebezpieczeństwo, że zaraz przestaniemy wywierać pozytywny społeczny wpływ, a zamiast tego się efektownie samozaoramy.
Zacznijmy od tego, że żadne przekonania nie wiszą w próżni. Przyjmując na łono swego umysłu jakąkolwiek tezę, przyjmujemy ją – czy tego chcemy, czy nie – z całym inwentarzem założeń i argumentów, które do niej prowadzą, a także wszystkim, co z niej wynika. Może ktoś i chciałby uważać, że marchew jest zdrowa, jednocześnie twierdząc, że beta karoten jest cichym zabójcą, ale takiemu panu już dziękujemy. A poparcie dla #MeToo, a w szczególności dla publicznego wywoływania sprawców (za Francuzkami, które zamiast „Ja też” miały hashtag „Wydaj swoją świnię”) ciągnie za sobą cały tabor takich założeń.
Są to tezy dotyczące kultury (patriarchat istnieje, gwałt i końskie zaloty leżą na jednym kontinuum nawyków kulturowych, które uprzedmiatawiają kobiety i ignorują ich autonomię itp). Ale są też tezy quasi-prawne i to nimi chciałabym się zająć. Żeby z czystym sumieniem akceptować wszelkie przejawy #MeToo, trzeba być na przykład przekonanym, że kobiety powinny mieć możliwość publicznego formułowania ciężkich oskarżeń bez obaw o proces o zniesławienie czy społeczny lincz. Jak inaczej można namawiać kobiety do wyznań? A po drugie, trzeba mieć specyficzny stosunek do prawdziwości takich wyznań – jeśli bowiem popieramy publiczne „wydawanie świń”, musimy mieć zaufanie do wydających. Dlatego też szeroko pojęte środowiska lewicowe domagają się, by ofiarom wierzyć w zasadzie bezkrytycznie. Wezwanie do zaufania słychać wszędzie: Alicja Długołęcka na przykład w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” na pytanie, co zrobić, gdy jakaś osoba mówi o molestowaniu, odpowiada: „Uwierzyć jej. To jest podstawa”. Renata Kim we wczorajszym poranku TOK FM powtarza, że pomóc ofierze to jej uwierzyć. Lena Dunham, amerykańska feministka i autorka kultowego serialu „Dziewczyny”, twierdzi: „Dopóki nie wierzą nam wszystkim, to nie wierzą żadnej z nas”. Na Twitterze jednym z najpopularniejszych hashtagów jest dziś #BelieveAllWomen.
Nie trzeba Sherlocka Holmesa, by zauważyć, że postulowane zasady są sprzeczne z założeniami politycznego liberalizmu. Mówiąc „liberalizm”, nie mam na myśli wczesnego Tuska, ale system budowany wedle zasad racjonalności i oparty na równości wobec prawa. Zainteresowanych odsyłam do wielkiego filozofa Johna Rawlsa albo do zdrowego rozsądku – większość z nas instynktownie czuje, że wszelka sprawiedliwość zaczyna się od tego, że jesteśmy wobec (dobrego i racjonalnego) prawa tacy sami. Jeśliby zaś spełnić owe postulaty, skończylibyśmy w sytuacji, gdzie, po pierwsze, jeden ma prawo do publicznych oskarżeń, a inny nie ma prawa do obrony; po drugie zaś zeznania jednych są więcej warte niż zeznania drugich. Czyli: niefajnie.
A jednak, jeśli wydostaniemy się z objęć fetyszyzmu instytucjonalnego (Gramsci tak nazywa przekonanie, że instytucje, jak choćby sądy, są niezależne od ludzi, jacy w nich siedzą), to nagle widzimy sens owego pozornie antyliberalnego przegięcia. Po prostu przegięcie już istnieje, tylko w drugą stronę! Kobiety są owym rzekomym liberalizmem rozczarowane, bo instytucje państwa nie działają w oddzieleniu od tego, co siedzi w głowach ich członków. A siedzi tam najczęściej głęboka tendencja do trywializowania przemocy seksualnej i chęć zamiatania jej szybciutko pod dywan. Dlatego kobiety czują się przez ten nasz liberalizm wystrychnięte na dudka. Nominalnie są równe, w praktyce często niezdolne nawet do skutecznego zakomunikowania swojej krzywdy instytucjom takim jak policja czy sąd, co tu dopiero mówić o doczekaniu się sprawiedliwości. A jeśli polityczno-społeczny kontekst nie pozwala gwałconym i molestowanym na doczekanie się sprawiedliwości w usankcjonowany prawną tradycją sposób, to dlaczego nie można, w imię rzeczonej sprawiedliwości, przyzwolić na to, by przynajmniej mogły krzyczeć o swojej krzywdzie z wieży na rynku (konta na Facebooku).
Podobnie zresztą rzecz się ma z wiarą w ich wyznania – gwałciciele często byli bezkarni, bo ofiara bała się, że nikt, od policji począwszy na rodzinie skończywszy, jej nie uwierzy (Jak to, wujek Piotr? Burmistrz, naprawdę? Niemożliwe!). Apel o głębokie zaufanie do ofiar jest więc reakcją na istniejącą teraz i dziś niesprawiedliwość komunikacyjną, gdzie zeznania kobiety bywają warte o wiele mniej. I jak ma się nam podobać taki liberalizm? Czy trudno zrozumieć, że taki stan rzeczy wzbudza w niektórych rewolucyjny zapał?
A więc jest problem. Co robić? Trzeba przesterować liberalizm na właściwy kurs, a że duże jednostki, jak społeczeństwo, mają wieloletnią inercję, trzeba może nawet ciut przesadzić ze sterem, żeby to się udało. I tym właśnie są owe postulaty ciągnące się za #MeToo – narzędziem korekty, drobną akcją afirmatywną, która kiedyś może doprowadzić do sprawiedliwszego układu sił.
Są narzędziem dziejowej korekty. Aż, lecz również tylko nim. Oto zaś, czym nie są lub być nie powinny: treścią ideologii, która ma na celu de facto rozbić liberalny ideał; instrumentem nowo zdobytej władzy, którym teraz w zemście ignorowana dotąd grupa społeczna na oślep wali w tę poprzednio uprzywilejowaną. Trzeba je stosować bardzo ostrożnie, bo chociaż są reakcją na niesprawiedliwość, to w dużych dawkach mogą zniszczyć coś bardzo ważnego.
Musimy, z obecnego braku odpowiednich kanałów, pozwolić dziś na publiczne wyznania. Ale czy naprawdę chcemy docelowo uczynić z publicznego oskarżenia akceptowalne narzędzie sprawiedliwości? Musimy dawać więcej wiary kobietom, podchodzić do ich historii gotowi na prawdę. Ale czy naprawdę chcemy domyślnie wierzyć im wszystkim? Kto wrzuci na Twittera #BelieveAllWomen? Na pewno nie ja, kobiety są bowiem ludźmi i spotkałam wśród nich tyle samo kłamców, ile wśród znanych mi facetów. Czego pragnę najbardziej, to tego, by wreszcie wierzyć jednym i drugim po równo, taki postulat chętnie na Twittera wrzucę, jeśli kiedyś wreszcie coś tłitnę. A tymczasem „wierz wszystkim kobietom” wymknęło się spod kontroli i funkcjonuje już jako lewicowe przykazanie; jako jedynie moralny stosunek do wyznającej ofiary, bez względu na konsekwencje, jakie może to mieć dla drugiej strony.
Pokazała to jasno Emily Lidlin, popularna kolumnistka związana z „Vogue”, gdy napisała: „W ogóle mnie nie obchodzą niewinni mężczyźni tracący pracę przez nieprawdziwe oskarżenia o molestowanie. Jeśli reputacja niewinnych mężczyzn musi zostać zniszczona w procesie rozmontowywania patriarchatu, to jest to cena, jaką absolutnie chcę zapłacić”. To głęboko nieliberalne stwierdzenie słychać w mediach społecznościowych w wersjach z dodatkiem zemsty – my niesprawiedliwie cierpiałyśmy tak długo, czas dobić wygranych odchodzącego systemu.
Tak silny jest to postulat, że kobiety, które odważyły się stanąć w obronie jakiegoś oskarżanego mężczyzny, tracą członkostwo w rewolucyjnej grupie – wspomniana już Lena Dunham na przykład, w końcu swego rodzaju feministyczna ikona, zareagowała na oskarżenie o gwałt jej współpracownika i przyjaciela Murraya Millera, pisząc, że ma „wewnętrzne informacje” dowodzące, że oskarżenie jest nieprawdziwe. Powiedzieć, że posypały się na nią feministyczne gromy, to mało – Dunham została poćwiartowana przez własną publiczność i wysłana na wieczny feministyczny odpoczynek w walizce, mimo żarliwych przeprosin i publicznych kajań. Nie wiem, czy Murray zrobił to, czy nie, i jakie informacje ma na ten temat Dunham, ale w paradygmacie rewolucyjnym obrona wroga nie ma kwalifikacji „potencjalnie prawda” lub „potencjalnie fałsz” – jest po prostu zdradą. Bari Weiss napisała w „NY Times” tak: „Sądzę, że to protekcjonalne uważać, że kobiety i ich twierdzenia nie mogą podlegać weryfikacji czy wytrzymać sceptycyzmu. Fakty służą feminizmowi lepiej niż wiara. Sprawiedliwy proces jest lepszy niż dyktat tłumu”.
Warszawę poruszyło ostatnio wyznanie grupy kobiet, w którym oskarżają o przemoc seksualną publicystę Jakuba Dymka i redaktora „Gazety Wyborczej” Michała Wybieralskiego. Najpoważniejsze oskarżenie składa była partnerka Dymka, twierdząc, że u początku ich związku zgwałcił ją. Dymek twierdzi, że to nieprawda. Jeśli to zrobił, to precz z nim, oczywiście, i żadnej łzy nie uronię na jego symbolicznym pogrzebie – ale po moim liberalnym kręgosłupie przeszedł jednak dreszcz, gdy w chwilę po publikacji oskarżenia momentalnie zawiesiły z nim współpracę zatrudniające go redakcje. Nie znam człowieka, w życiu nie widziałam go z bliska, ale zdaje się, że to całe jego życie, grupa społeczna oraz chleb. Nie mam powodów, by nie wierzyć jego oskarżycielce, nie sądzę, by ktoś bez rzeczywistego powodu narażał się na trudności związane z upublicznianiem takich spraw; mogę jej w zasadzie gratulować odwagi – ale ta sprawa na pewno pokazała, jak wielką moc mają takie oskarżenia na lewicy i że ta nagle zdobyta władza, jak każda władza, może pewnego dnia zostać wykorzystana w złej wierze.
Co dalej więc? Pragnęłabym, aby sposoby dziejowej korekty nierówności płci, jakie wyłoniły się z #MeToo, były chwilowe. Byśmy rozumieli, że tak naprawdę naszym celem jest liberalny porządek, w którym to sprawiedliwy proces przy sprawiedliwym prawie sprawiedliwie roztrząsa spory między równymi obywatelami, a nie dokładnie odwrotny układ sił. By z osobistej walki o godność (i wiarygodność) wyłoniło się jak najszybciej działanie systemowe. By #MeToo nie przeradzało się w nerwowy jakobinizm, ale w konstruktywną walkę o naprawę systemu, który nie podołał własnym założeniom i owej korekty koniecznie wymaga.
Innymi słowy: płot Chestertona, siostry. Wielki ten człowiek pisał tak: jeśli na środku drogi jest płot, porywczy reformator może zakrzyknąć, że ponieważ płot jest po nic, należy go natychmiast zrównać z ziemią. Ale reformator mądry najpierw przestudiuje historię płotu, i dowie się, po co i dlaczego go postawiono i być może dzięki temu pozostawi go na miejscu. Sprawiedliwy proces was zawiódł, równość wobec prawa okazała się iluzją, ale ten płot instytucjonalny po coś jednak tu stoi. Te powody są ważne, cywilizacyjnie najważniejsze, także, a może przede wszystkim, dla nas. Dlatego naprawmy ten płot zamiast wjeżdżać w niego buldożerem – tak nam dopomóż #MeToo.