Narzekanie na polski rynek pracy – przede wszystkim na niskie płace – traci sens. Nasze płace rosną w tempie, o którym na przykład Niemcy, a właściwie cały świat Zachodu, może tylko marzyć.
Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Pracownikowi w Polsce trzeba płacić coraz więcej. To już konieczność. Pod względem wysokości wynagrodzeń, przynajmniej w branży transportowej, w ciągu dekady dogonimy Niemców – mówi Mariusz Golec. To prezes Wieltonu, trzeciego w Europie producenta naczep i przyczep samochodowych. W całej grupie zatrudnia ponad 2 tys. osób. – Spawacze zarabiają u nas nawet ok. 5–6 tys. zł brutto, czyli ponad 3–4 tys. na rękę. Jeśli porównać te zarobki z wciąż nominalnie wyższym wynagrodzeniem jego niemieckiego kolegi po fachu, ale którego koszty życia są wyższe, realna różnica nie kole już tak bardzo w oczy – twierdzi Golec, który w branży pracuje od 20 lat.
Czy ten przykład mówi coś równie optymistycznego o polskiej gospodarce jako całości, gdy dotyczy przecież zaledwie jednej branży? Otóż... tak!
Wynagrodzenia w Polsce rosną zaskakująco szybko.
Realnie nam rośnie
Na początek dwie statystycznie niespodzianki.
Pierwsza – Niemcy i Polska (oraz Bułgaria) tworzą ekskluzywny klub państw, w których w latach 2009–2016, a więc od wybuchu kryzysu finansowego, realne płace rosły średnio szybciej niż w okresie 2001–2008, w czasie przedkryzysowej i, jak się w końcu okazało, złudnej prosperity. Płaca realna to faktyczna suma dóbr i usług, które można nabyć za pensję nominalną. Reszta krajów UE po 2009 r. doświadczyła wolniejszego jej wzrostu, a w Grecji, Chorwacji, Portugalii, we Włoszech, na Węgrzech, Cyprze oraz w Wielkiej Brytanii zanotowano trend spadkowy. Można więc śmiało powiedzieć, że jak na Europę nasze płace rosną bardzo dynamicznie – i nie ma tu powodów do narzekania.

Trwa ładowanie wpisu

Druga – w 2016 r. Polska znajdowała się na siódmym miejscu w całej UE pod względem wzrostu tempa płac realnych – wzrosły one o 3,9 proc. (dane za Statista.com). W tym samym czasie płace średnio wzrosły w Unii o zaledwie 1,7 proc. W ujęciu globalnym po 2008 r. pensje realne także nie rosły szybciej niż w Polsce, bo o ok. 2 proc. rocznie.
To głównie dynamika wzrostu płac sprawiła, że Wskaźnik Dobrobytu, wyliczany co miesiąc przez Biuro Inwestycji i Cykli Ekonomicznych, jest obecnie na drodze do pobicia rekordu z 2007 r. – wynosił wówczas 112 pkt, teraz wynosi 107 i rośnie.
Ciekawe, że Niemcy, najpotężniejsza gospodarka Unii, dały w 2016 r. swoim obywatelom zarobić tylko o 2,2 proc. więcej. Rzeczywiście jesteśmy na dobrej drodze, by sąsiada dogonić. Warto o tym pamiętać, bo niektórzy często, żeby demonizować różnicę między Polakiem a Niemcem, porównują gołe płace nominalne, a tu faktycznie jest przepaść i są powody do depresji: po jednej stronie niemieckie 2270 euro miesięcznie, po drugiej – polskie 752 euro (po przeliczeniu ze złotówek).
Ale to dobrze, że nie gonimy Niemców zbyt szybko. To, że nie jesteśmy na pierwszym miejscu w UE pod względem wzrostu płac realnych, powinno nas cieszyć, bo gdyby rosły one szybciej niż np. w tempie 7,4 proc. (tyle w 2016 r. zanotowała Rumunia), zwiększałyby się znacznie szybciej niż produktywność, firmy zaczęłyby cięcia etatów, żeby uniknąć nieproporcjonalnego wzrostu kosztu. Na szczęście stopa bezrobocia w Polsce spada od 2012 r., a od 2016 r. utrzymuje się znacznie poniżej 10 proc. I to pomimo regularnego podnoszenia szkodzącej zatrudnieniu zwłaszcza wśród niewykwalifikowanych pracowników płacy minimalnej.
Czy można więc być pesymistą, jeśli idzie o pracę w Polsce, gdy najtwardsze statystyki rynku pracy dają powody do radości?
Biedak z dwoma dyplomami
Można. Diagnozy stawiane polskiemu rynkowi pracy mają zazwyczaj charakter defetystyczno-pesymistyczny: jest źle, a będzie gorzej. Dlatego przytaczając naszym rodakom historię Wieltonu, usłyszymy raczej, że niewiele ona znaczy, że to tylko miła anegdota (jeśli w ogóle prawdziwa) i w rzeczywistości – mimo że Polacy harują już na swój kapitalistyczny dobrobyt prawie 30 lat, to nie jest tak różowo, jak być powinno.
Nawet zacytowanie krzepiących statystyk z pierwszej części tekstu nie zrobi na nikim większego wrażenia. OK, płace realne rosną, ale komu? Bo nie mnie ani nikomu z mojej rodziny. A gdzie zarabia się 4,5 tys. zł? Może w Warszawie, bo na pewno nie u nas na Podlasiu. I gdzie to niskie bezrobocie? Przecież u nas w powiecie braniewskim wynosi ponad 20 proc.
U podstaw tych narzekań tkwi trafna intuicja – wskaźniki oparte na wyciąganiu średnich to uproszczenie, które do opinii publicznej trafia w okrojonej, najmniej zniuansowanej wersji krótkiego komunikatu prasowego. Wersja ta mówi o gospodarce jako całości, ale nie ujawnia specyfiki rynku pracy w regionach Polski czy poziomu bezrobocia w konkretnych grupach społecznych. Osoby wyrażające rezerwę, a nawet zdegustowanie optymistycznymi statystykami mają więc w pewnym sensie rację. Można też założyć, że często są to właśnie osoby dotknięte problemem bezpośrednio, których istnienie statystyczny opis kamufluje, szczególnie niezadowolone, bo na własnej skórze doświadczające różnicy pomiędzy opisem a rzeczywistością. Żeby przekonać się, jak ich dużo, wystarczy wejść w sekcję komentarzy pod dowolnym newsem o średnim wynagrodzeniu.
O takich osobach Kamil Fejfer, młody politolog i administrator „Magazynu Porażka” (strona na Facebooku „skierowana do tych, którym nie wyszło”), napisał nawet książkę zatytułowaną „Zawód. Opowieść o pracy w Polsce. To o nas”. Zwraca w niej uwagę na statystyczny detal, który często umyka optymistom – połowa pracujących Polaków zarabia poniżej 2350 zł netto, a przecież „mają dzieci, te dzieci muszą być nakarmione, trzeba im kupić plecaki i antybiotyk, kiedy są chore”. Ludzie ci są rozgoryczeni dodatkowo tym, że nie mogli znaleźć pracy w wyuczonych zawodach, muszą imać się byle czego i non stop zadają sobie pytanie, na co im były te dwa dyplomy. Z danych Eurostatu wynika, że problem niedopasowania wykształcenia do zawodu jest duży i dotyczy niemal 50 proc. absolwentów studiów humanistycznych oraz – co jest zaskoczeniem – ponad 60 proc. absolwentów kierunków przyrodniczych oraz matematyki, statystyki czy informatyki.
Do niskich płac z wcale niewymarzonych prac, jak przekonują lewicowo zorientowani, dochodzi brak odpowiedniej siatki zabezpieczeń socjalnych, niepewność zatrudnienia wiążąca się z dużą liczbą umów cywilnoprawnych (śmieciówek) oraz łamanie praw pracowniczych, którego nie ogranicza w wystarczającym stopniu działalność Państwowej Inspekcji Pracy i sądów pracy. – Polska nie jest krajem przyjaznym dla pracowników. Płace są niskie, zatrudnienie niestabilne, a na dodatek pracodawcy często łamią prawa pracownicze. Osoby wkraczające obecnie na rynek często nie wiedzą, na czym polega zatrudnienie etatowe – podsumowywał problem na naszych łamach rok temu Piotr Szumlewicz, ekspert OPZZ.
Która zatem z tych dwóch skrajnie odmiennych perspektyw na pracę w Polsce jest prawdziwa? Ta, w której wszystko zmierza ku dobremu i domaga się zwykłej cierpliwości? Czy ta kładąca nacisk na problemy polskiego pracownika?
Jest super, więc o co ci chodzi
Te dwie perspektywy, jeśli podejść do nich z odpowiednią dozą życzliwości i po pewnej obróbce, wcale się nie wykluczają – one się wręcz uzupełniają. Oto z jednej strony mamy realne powody do zadowolenia, a z drugiej „plusy nie powinny przesłaniać minusów”, a więc równie realnych problemów do rozwiązania. Oba stanowiska godzi zwykły realizm.
Tu uwaga: to, co lewica widzi jako słabość rynku pracy, to zazwyczaj zaledwie objawy znacznie głębszego problemu (o nim zaraz). Niestety, z tego powodu leczenie przepisywane przez lewicowych medyków jest objawowe. Płace są zbyt niskie? To podnieśmy minimalną. Za mało stabilnych form zatrudnienia? Zakażmy śmieciówek. Zbyt małe zasiłki? Zwiększmy je. Pracodawcy łamią przepisy? Zafundujmy im ostrzejsze kontrole i podnieśmy kary.
Wiara, że tego typu leczenie objawowe zadziała, to zwykłe chciejstwo wynikające z uproszczonego postrzegania działania rynku. Chciejstwo takie, jeśli jest realizowane w praktyce, tylko nasila problemy. Dlaczego? Sprawny rynek pracy to taki, który działa w ramach efektywnej gospodarki, a ta jest taką jedynie wówczas, gdy zasoby inwestowane są w niej produktywnie. Ponieważ zasoby w gospodarce są ograniczone, to przesuwanie ich z sektora produktywnego (inwestycje, oszczędności) do sektora nieproduktywnego (regulacje) zmniejsza jej wydajność. A istotą lewicowych recept są właśnie tego typu transfery. W krótkiej perspektywie faktycznie pomagają one ludziom już zatrudnionym, ale w długiej ograniczają wzrost płac. Wolimy socjał i pozorną stabilność czy gotówkę w ręku? Która opcja lepsza?
Większość wybierze gotówkę. I słusznie, bo socjał z resztą dobrodziejstw przyjdą z czasem. Pouczający jest w tym kontekście świeży casus tanich linii lotniczych Ryanair, które oszczędzały na pilotach. Zauważył to potrzebujący dobrych, doświadczonych pilotów konkurent, linie Norwegian, i zaoferował ryanairowcom umowy etatowe zamiast samozatrudnienia oraz dodatkowe bonusy. W efekcie w 2017 r. aż 140 pilotów przeszło z irlandzkiej do norweskiej linii, zmuszając tę pierwszą do odwołania tysięcy lotów. Oto jak rynek poradził sobie z firmą, która z cięciem kosztów osobowych poszła o jeden most za daleko.
Gdyby jednak już od początku leczyć rynek pracy po lewicowemu, objawowo, po prostu nakazując liniom lotniczym zatrudnianie pilotów na etat, możliwe, że Ryanair nigdy by się nie rozwinął i nie zaoferowałby tanich lotów, dzięki którym zwykli konsumenci zaoszczędzili już miliardy euro. Polacy – m.in. ci, którzy masowo latają na Wyspy – co nieco o tym wiedzą.
Dosyć już jednak o leczeniu objawowym. Ciekawsze diagnozy niż lewicowi ideolodzy stawia polskiemu rynkowi pracy dr Joanna Tyrowicz z Uniwersytetu Warszawskiego w rozmowie z PAP. Zaczyna od tego, że w Polsce – wbrew temu, co mogłoby się wydawać, gdyby zwracać uwagę tylko na stopę bezrobocia – nie ma rynku pracownika, czyli sytuacji, w której ze względu na dużą liczbę ofert pracy i deficyt siły roboczej to pracownicy mogą kręcić nosem i dyktować firmom warunki zatrudnienia. – Stopa bezrobocia spada nie dlatego, że coraz więcej ludzi znajduje pracę, a dlatego że coraz mniej ludzi ją traci i coraz mniej wchodzi na rynek pracy. (...) Pracownicy coraz rzadziej przechodzą z firmy do firmy. (...) Gdyby ludzie wierzyli w rynek pracownika, zmienialiby pracę – zauważa dr Tyrowicz, według której szukanie pracy w Polsce to „doświadczenie traumatyczne”, gdyż trwa przeciętnie aż 10 miesięcy (wskaźnik ten się nie obniża od 3 lat). Jej zdaniem jedną z przyczyn jest brak sprawnego pośrednictwa pracy. – Po prostu nie wiemy o bardziej atrakcyjnych od naszego miejscach pracy, mimo że one istnieją – mówi ekonomistka. To w dużej mierze może tłumaczyć, dlaczego tak wielu ludzi pracuje w zawodach nieodpowiadających ich wykształceniu, marzeniom o samorealizacji czy aspiracjom materialnym.
Najważniejszą jednak sprawą, którą Tyrowicz porusza w rozmowie, jest kwestia wydajności pracy. Koniec końców to właśnie od wydajności pracy zależy wzrost naszych pensji i jakości zatrudnienia pracy, które mogą zaoferować firmy.
Era robotów
Ciąg przyczynowo-skutkowy jest taki: rośnie wydajność, w ślad za nią płace. Ale w Polsce zaczynamy mieć do czynienia z sytuacją odwrotną – produktywność musi gonić wzrost płac. Według danych OECD produktywność na jedną przepracowaną godzinę urosła w zeszłym roku o ok. 2 proc., gdy w tym samym czasie płace realne urosły o niemal 4 proc.
Dodatkowo, jak zauważa dr Tyrowicz, płace w Polsce rosną głównie dzięki regularnemu, ale sztucznemu wzrostowi płac najniższych (15 proc. pracujących otrzymuje pensję minimalną), a „w pozostałej części rozkładu płac podwyżki są rzadkie”. Może to oznaczać, że wzrost niskich płac jest szybszy niż wzrost produktywności pracowników, których dotyczy, podczas gdy produktywność pracowników otrzymujących pensje wyższe albo nie rośnie tak szybko, by uzasadniać wzrosty płac, albo rośnie, ale ich płace nie rosną, bo środki, z pomocą których firmy mogłyby podwyżki zrealizować, są zjadane przez konieczność podnoszenia płac niższych. Oba warianty nie są korzystne i wzrost produktywności jest w rezultacie tłumiony. Co wobec tego należy zrobić?
Uzbroić się w cierpliwość, włączyć tryb „upór” i zrobić dokładnie to, czego nie zrobiono przez ostatnie ćwierćwiecze – fundamentalnie zreformować polski system edukacji. Musi on zacząć w końcu elastycznie dostosowywać się do zmiennych potrzeb rynku pracy. Chodzi o cały system, a nie tylko o szkolnictwo wyższe. Przykład weźmy zza Odry – Niemcy, mimo że średnio są „niżej” wykształceni niż np. Francuzi, są mniej więcej tak samo produktywni właśnie ze względu na to, że ich system jest dopasowany do potrzeb rynku. U nas nieustannie się o tym mówi, ale i tak reformy oświaty kończą się zawsze żenującymi kłótniami o listę lektur albo chaotycznymi zmianami w strukturze szkół (wprowadźmy gimnazja! zlikwidujmy gimnazja!).
Istotnym elementem nowoczesnego systemu edukowania przyszłych pracowników powinny być tzw. kompetencje cyfrowe. Umiejętność optymalnego wykorzystywania nowych technologii w miejscu pracy nie jest tak powszechna, jak mogłoby się wydawać. Nawet Stany Zjednoczone, źródło technologicznego postępu, mają z tym problem. Tylko ok. 10 proc. pracowników czuje się z nowymi technologiami w pełni swobodnie, co sprawia, że na niedostatecznym wykorzystaniu tych technologii (np. na nieumiejętnym używaniu skrzynki e-mail) amerykańska gospodarka traci ok. 1,3 bln dol. rocznie. Trudno powiedzieć, ile dokładnie traci na tym samym gospodarka polska, ale zapewne dużo, skoro w Indeksie Cyfrowej Gospodarki i Społeczeństwa, który ocenia cyfrowy postęp w krajach Unii Europejskiej, zajmujemy 6. miejsce od końca.
Ale żeby w ogóle korzystać z nowych technologii, trzeba nimi dysponować. Gdy zastanawiasz się, dlaczego robotnik w polskiej fabryce zarabia mniej niż jego kolega za zachodnią granicą, mimo że pracuje tak samo ciężko i ma takie same umiejętności, różnica w jakości wyposażenia fabryk może być odpowiedzią. Nasze firmy często nie zdążyły dorobić się jeszcze wystarczająco nowoczesnego sprzętu. To bardzo źle.
Mowa przede wszystkim o automatach i robotach przemysłowych. Z badań przeprowadzonych przez George,a Graetza z Uppsala University i Guya Michaelsa z London School of Economics, które dotyczyły wpływu robotyzacji na 14 branż przemysłu w 17 różnych krajach w latach 1993–2007, wynika, że roboty odpowiedzialne były średnio aż za 16 proc. całego wzrostu produktywności. Jednocześnie roboty – wbrew panikarstwu neoluddystów – nie przyczyniły się do spadku zatrudnienia. Nie ma się czego bać. Przeciwnie – robotyzacja i automatyzacja pozwalają zachować firmom konkurencyjność, a więc są warunkiem koniecznym ich istnienia i rozwoju. Firmy rzadko inwestują w automatyzację tylko po to, by kogoś zwolnić. Robią to, by zwiększyć zyski, założyć nowe oddziały i w efekcie netto zwiększyć, a nie zmniejszać zatrudnienie. Tyle że aby firmy inwestowały w maszyny, muszą mieć z czego.
A to znaczy, że Polacy muszą oszczędzać, bo to jest podstawą zdrowej akcji kredytowej. Rolą państwa zatem jest stworzenie warunków do oszczędzania. W Polsce, niestety, wciąż spory z tym problem. Państwo do oszczędzania na różne sposoby raczej zniechęca, niż zachęca.
Imigracja to nie panaceum
Na koniec ważna uwaga. Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że lekarstwem na bolączki rodzimego rynku pracy i gospodarki jest po prostu przyjmowanie imigrantów – Ukraińców, Białorusinów czy jakichkolwiek innych, którzy załatają deficyt pracy i zwiększą produktywność. „Ktoś musi pracować na nasze emerytury”, „Brak już jest rąk do pracy”, „Coraz mniej osób będzie pracowało na coraz większą liczbę emerytów – system się nie załamie, jeśli skorzystamy z pracy imigrantów” – to standardowe argumenty uzasadniające wiarę w zbawienną rolę imigracji zarobkowej. Profesor Stanisław Gomułka przekonuje na przykład, że rocznie powinniśmy wpuszczać do siebie ok. 200 tys. osób.
Nie brak w tym wszystkim racji, ale nie można się na tym zbyt mocno koncentrować. Chociaż bowiem faktycznie imigranci mogą uzupełnić niektóre luki na rynku pracy, to w znaczącej skali będzie to miało miejsce raczej tylko tam, gdzie mowa o zatrudnieniu tymczasowym i niewymagającym szczególnych kwalifikacji. Nie będzie to więc praca bardziej produktywna od tej wykonywanej przez Polaków, a jej jakość będzie trzeba nadrabiać ilością. Ponadto imigracja za pracą do Polski ma kapryśny charakter i ci, co zwietrzą lepszy zarobek, szybko wyjadą gdzie indziej. Nawet jeśli teraz deklarują chęć pozostania i nawet się u nas kształcą. Właśnie też ze względu na zbyt niskie zarobki prawdziwie wykształceni ludzie z wyjątkowymi umiejętnościami w Polsce się nie osiedlą w takiej liczbie, by przyśpieszyć postęp technologiczny i zwiększyć innowacyjność gospodarki. No, chyba że wśród garstki inżynierów, którzy do nas zjeżdżają, jest następca Tesli, Watta czy Edisona.
Dlatego gdy mowa o podnoszeniu wydajności pracy w Polsce, mowa przede wszystkim o pracy Polaków i o spektakularnym podnoszeniu. Jeśli ta sama praca będzie dawać znacznie większy niż obecnie produkt, łatwiej nam będzie utrzymać rodziców i dziadków. Do jakich poziomów należy podnieść produktywność? Nie wystarczy, by rosła ona o 2 proc., jak teraz. Potrzeba wzrostu na poziomie 3–4 proc. rocznie, czyli wzrostu, jakiego zachodnie gospodarki doświadczały w okresie od końca II wojny światowej do początku lat 70. XX w., który nazwano złotą erą kapitalizmu. To właśnie taka dynamika wzrostu produktywności pozwoliła im wypracować bogactwo, z którego dziś korzystają, i taki właśnie wzrost powinien być celem polityki gospodarczej naszego rządu – w tym planu Morawieckiego. Wówczas nie trzeba będzie wobec rynku pracy stosować kuracji objawowej: uporczywe objawy choroby same zaczną ustępować.
Stopa bezrobocia spada nie dlatego, że coraz więcej ludzi znajduje pracę, a dlatego, że coraz mniej osób ją traci i coraz mniej ich wchodzi na rynek pracy. Pracownicy coraz rzadziej przechodzą też z firmy do firmy. Bo po prostu nie wierzą w rynek pracownika