W świecie, w którym to głównie umysł, a nie tylko siła mięśni, napędza gospodarkę, edukacja stała się zbyt ważna, żeby decydowali o niej urzędnicy.
Magazyn 1 września / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz – powtarzają rodzice dzieciom. Słusznie. A wykształcenie jest tak ważne, ponieważ – głosi powszechna wiedza – dzięki niemu mamy w życiu po prostu lepiej. Nie chodzi o to tylko, że wiemy więcej. Podejmujemy również mądrzejsze decyzje i lepiej zarabiamy.
Zostało to oczywiście zbadane przez ekonomistów. Istotne znaczenie edukacji dla gospodarki zaczęli już w latach 50. XX w. dostrzegać Jacob Mincer i Gary Becker, pionierzy badań nad „kapitałem ludzkim”. Odkryli oni, że każdy dodatkowy rok spędzony na nauce prowadzi do wzrostu dochodu średnio o 10 proc. Nieźle, prawda? Przyczyna jest prosta – wykształcenie zwiększa naszą produktywność, a produktywność zwiększa nasze pensje. Skoro zaś rosną nasze pensje, rośnie też PKB naszego kraju, a więc posyłając swoje pociechy do szkół, budujemy wspólny dobrobyt!
Wstrzymajmy się jednak na chwilę z peanami na cześć systemu edukacji, ponieważ istnieje spore ryzyko, że przeceniamy jej znaczenie dla naszego życia. Przynajmniej tej przymusowej i dostarczanej przez państwo.
Bitwa pod Korsuniem
Przede wszystkim edukacja ma coraz mniejszy wpływ na wzrost dochodu narodowego. „Od 1960 do 2010 r. średni czas spędzany w szkołach, globalnie rzecz ujmując, zwiększył się z 2,8 do 8,3 roku. W 1960 r. kraje, w których już wtedy czas ten wynosił osiem lat, były ponad pięciokrotnie bogatsze od tych, w których wynosił on niecałe trzy. Tymczasem w 2010 r. analogiczna różnica wynosiła już tylko 167 proc.” – pisze prof. Ricardo Hausmann, ekonomista z Harvardu w tekście „Mit o edukacji”. Jak to tłumaczyć? O ile dawniej edukacja była pewnym wyróżnikiem i swego rodzaju przywilejem, o tyle w świecie, w którym obowiązkowo edukuje się wszystkich, spowszedniała i nie daje już takiej relatywnej przewagi jak kiedyś. Hausmann dodaje, że jeszcze bardziej pouczające niż statystyczne średnie są przykłady konkretnych państw. „W 1960 r. w Chinach średni czas kształcenia był niższy niż w Tunezji, Meksyku, Kenii czy Iranie i potem rósł wolniej niż w tych krajach. A jednak, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy, Chiny pozostawiły je daleko w tyle. To samo można powiedzieć o Tajlandii i Indonezji zestawionych z Filipinami, Kamerunem czy Panamą. Wniosek taki, że za szybkim wzrostem stoi coś więcej niż wyedukowane społeczeństwo. Edukacja nie może być traktowana jako strategia dla wzrostu gospodarczego, ponieważ wykluczylibyśmy wszystkich, którzy już ją ukończyli, czyli większość osób po 18. i niemal wszystkich po 25. roku życia” – pisze.
Profesor Bryan Caplan z George Mason University, jedna z gwiazd młodej amerykańskiej ekonomii (znany m.in. z rewelacyjnej pracy „Mit racjonalnego wyborcy” z zakresu teorii wyboru publicznego), przyznaje, że edukacja ma jakiś wpływ na naszą produktywność, ale niekoniecznie jest on zawsze pozytywny. „Ile godzin spędziliście w szkole, ucząc się historii? No, właśnie. A ile zawodów, oprócz zawodu historyka, wymaga szczegółowej wiedzy historycznej?” – pyta w jednym z wykładów online. Caplan nie sugeruje w ten sposób, że wiedza historyczna jest niepotrzebna, ale jedynie, że przekazywanie jej w nadmiarze i zazwyczaj mocno nieskutecznie (ilu z nas pamięta datę bitwy pod Korsuniem?) sprawia, że wykorzystujemy czas uczniów w nieoptymalny sposób.
W szerszym ujęciu: związek edukacji (zwłaszcza tej podstawowej i średniej) z rynkiem pracy sprowadza się właściwie do nabycia strategicznych umiętności czytania i liczenia, a nie pisania rozprawek czy zdobycia encyklopedycznej wiedzy o fotosyntezie. Zresztą badania ekonomiczne potwierdzają, że największy wpływ na nasze życie zawodowe i szanse na sukces mają wczesne lata spędzone w szkole – te właśnie, które dają nam podstawowe umiejętności. A przyznajmy, że alfabetu i tabliczki mnożenia mogą nasze dzieci z powodzeniem uczyć dziadkowie. Po co zatem w ogóle szkoła? Co zrobić i czy w ogóle jest możliwe, żeby spędzane w ławce lata nie były zwykłym marnowaniem czasu?
Piewcy przeciętności
Profesor Caplan jest bezwzględny – jeden z rozdziałów swojej nowej książki zatytułował „Potrzeba nam znacznie mniej edukacji!” (sama książka zresztą nosi prowokacyjny tytuł „Sprawa przeciwko edukacji”). Ma on na myśli zoptymalizowanie tego, w jaki sposób się uczymy. Obecnie kształcenie obowiązków czy studia wyższe (gdy mowa oczywiście o kierunkach mających zapewnić nam pracę, a nie uczynić nas filozofami) rzadko dają nam praktyczne umiejętności zawodowe, nie uczą poruszania się w skomplikowanym świecie i prawdziwego krytycznego myślenia. A są to dla naszego życiowego sukcesu kwestie niezbędne – zwłaszcza w czasach, gdy sama siła mięśni nieuzbrojona w lotny umysł nie wystarczy. Jeśli poważnie uważamy za zagrożenie dla pracowników na przykład automatyzację, zwalczymy ją nie niszczeniem robotów czy opodatkowywaniem ich, ale wykształceniem odpowiednich kompetencji w przyszłych pokoleniach.
Jeśli chcemy, by nasze dzieci miały się lepiej od nas, musimy rozumieć ich indywidualność i pod nią projektować programy nauczania. Tymczasem, jak podkreśla Caplan, nauczyciel w zwykłej szkole musi być z natury miłośnikiem przeciętności wcielonej w kujona z pierwszej ławki i mieć powyżej uszu tego hultaja z ostatniej, który może jest dobry z matematyki, ale nie chce mu się wykuć tysiąca dat na najbliższy sprawdzian z historii. Powód jest prosty i nie chodzi tu o winę nauczyciela, ale systemu – w sformalizowanym i zbiurokratyzowanym mechanizmie kształcenia nie sposób pochylać się nad każdym z osobna. Oczywiście istnieją nauczyciele, którzy tę przeszkodę potrafią zniwelować entuzjazmem i pracowitością, ale to wyjątkowo rzadkie okazy.
Nie należy jednak dochodzić do wniosku, że edukacja jest zbędna – że młodszym dzieciom w ramach kształcenia wystarczą bajki i bieganie po podwórku, a starsze powinny zamiast iść na studia poszukać pracy w McDonaldzie. Statystyka pokazuje, że studia związane są z lepszym traktowaniem na rynku pracy. Bezrobocie wśród osób z wykształceniem wyższym jest mniejsze od bezrobocia wśród ogółu ludzi w wieku produkcyjnym. Problem w tym, że zderzenie samego faktu posiadania dyplomu wyższej uczelni z posiadaniem pracy wcale nie oznacza, że z konieczności to właśnie studia, a zwłaszcza że „te konkretne” studia, wyjaśniają większą łatwość w znalezieniu pracy.
Wiele osób nie pracuje przecież w zgodzie ze swoim wyższym wykształceniem. Z danych Eurostatu wynika, że w Polsce dotyczy to np. niemal 50 proc. absolwentów studiów humanistycznych i – co może być zaskoczeniem – ponad 60 proc. absolwentów kierunków przyrodniczych oraz matematyki, statystyki czy informatyki. Co więcej, są takie branże – np. handel i naprawa pojazdów albo transport – w których ponad 40 proc. osób z dyplomami wyższych uczelni pracuje na stanowiskach w ogóle tych dyplomów niewymagających.
Możliwe więc, że osoby wybierające się na studia wyższe już na starcie mają – lub nabywają w ich trakcie – cechy, których nie posiadają osoby nierozważające takiej opcji. Bryan Caplan, lecz także wielu innych ekonomistów, mówi o mechanizmie „sygnalizacji”. – Pracodawcy wynagradzają sukces edukacyjny ze względu na to, co ujawnia on na temat studenta. Dobry student zazwyczaj jest inteligentny, ciężko pracujący i ugodowo nastawiony, a to są trzy cechy kluczowe dla niemal każdej pracy. Jeśli kończysz szkołę, pracodawca słusznie zakłada, że jesteś dobrym pracownikiem. Co studiowałeś? Czego się nauczyłeś? To zaledwie detale, bo jeśli tylko byłeś dobrym studentem, pracodawca założy, że szybko nauczysz się tego, co potrzeba w danej pracy – tłumaczy Caplan. „Sygnalizowanie” jest tym skuteczniejsze, im bardziej jesteśmy wyedukowani w relacji do innych pracowników. – Gdy poziom edukacji wzrasta, rosną standardy zatrudnienia, spadają, gdy maleje. Gdyby wyborcy to zrozumieli, ja i moi koledzy moglibyśmy stracić pracę – zauważa samokrytycznie Caplan, który sceptycznie patrzy na realne efekty edukacji. I nie tylko w kontekście naszych zdolności zawodowych. Nie ma ona tak wielkiego wpływu także na naszą religijność, poparcie dla danego światopoglądu czy gustów.
„Osoby kończące 18 lat to produkt dekady obowiązkowej ekspozycji na abstrakcyjne idee i wysoką kulturę. A jednak Kim Kardashian jest wyszukiwana w Google 20 razy częściej niż Ryszard Wagner. Powodem nie są źli nauczyciele czy kiepscy marketingowcy wybitnych artystów. Powodem jest to, że większość uczniów odrzuca intelektualny wysiłek konieczny do obcowania z ich sztuką” – stwierdza Caplan. Jest jednak coś, na co edukacja ma wpływ: dzietność społeczeństwa. Otóż – ogranicza ją. A to akurat niezbyt dobra wiadomość.
Spisek bogatych
Jeśli Caplan uważa, że mitem jest przekonanie o tym, że szkoła kształtuje nasze gusta albo jest kuźnią pracowników, to Robert T. Kiyosaki, znany edukator finansowy i inwestor, uważa, iż na tym właśnie micie ufundowano cały nowoczesny system edukacyjny. W książce „Spisek bogatych” twierdzi, że za wprowadzaniem publicznej, powszechnej edukacji stały od początku bogate elity, którym chodziło przede wszystkim o wytworzenie karnej siły roboczej. Cytuje on innego antyedukacyjnego autora (i byłego nauczyciela) Tylora Gatto: „Ulegli i posłuszni uczniowie stają się pracownikami zadowolonymi z tego, że mogą pracować dla bogatych, lub zostają żołnierzami, którzy poświęcają życie dla dobra bogatych”. Nie chcę popierać, a tym bardziej forsować tutaj teorii spiskowych czy wizji żywcem wyjętych z „Nowego wspaniałego świata” Aldousa Huxleya, dlatego skoncentrujmy się na mniej sensacyjnej, ale boleśnie zgodnej z prawdą diagnozie, którą stawia Kiyosaki współczesnej szkole. Otóż powinna ona oblać egzamin z upowszechniania edukacji finansowej i ekonomicznej. Kwestie te, mimo że obecne w programach nauczania, są marginalizowane, traktowane po macoszemu i wypaczane. Naukę o przedsiębiorczości, a więc o rzeczy polegającej przede wszystkim na działaniu, sprowadza się najczęściej do teoretyzowania i sprawdzania, czy uczeń wie, co to weksle i obligacje. Nie chodzi o to, że taka wiedza jest nieprzydatna, ale jeśli pozostaje teoretyczna, jest po prostu nieprzyswajana. Para idzie w gwizdek. „Jeśli ludzie nie uczą się niczego o pieniądzach, w końcu zamieniają własną wolność na comiesięczną wypłatę. Niektórym przez całe życie towarzyszy strach, że zostaną zwolnieni. Brak edukacji finansowej w szkołach skutkuje tym, że miliony wolnych ludzi zgadzają się, by państwo kontrolowało całe ich życie” – ubolewa Kiyosaki. W tym świetle bolesne jest to, że niedawno np. nie uzyskał ministerialnej akceptacji podręcznik do przedsiębiorczości przygotowany przez Instytut Misesa. Może dlatego, że przedstawiona tam tradycyjna wolnorynkowa wizja ekonomii nie do końca zgadza się z przekonaniami ekipy rządzącej?
Abstrahując od państwowej kontroli i indoktrynacji, której przymusowa edukacja jest głównym narzędziem (to temat na inny artykuł), brak dobrej edukacji finansowo-ekonomicznej jest właśnie tym, co obniża, a nie zwiększa naszą życiową produktywność. Rozumie to znany miliarder Peter Thiel (twórca firmy PayPal) i właśnie dlatego powołał fundację, która płaci 100 tys. dol. za rzucenie studiów. Trzeba zrobić to natychmiast, a za otrzymane pieniądze otworzyć biznes, któremu mentorują wyselekcjonowani przez Thiela doświadczeni biznesmeni. Co ciekawe, jeśli pomysł biznesowy nie wypali, beneficjenci programu nie muszą zwracać pożyczki.
– Rozdawanie w ten sposób pieniędzy może wydawać się bezmyślne, ale porównajmy to z systemem kredytów studenckich, które często nie są spłacane i wygenerowały już zadłużenie w wysokości 1,2 mld dol. Jeśli pozwolisz swoim dzieciom rzucić studia, by przystąpić do tego programu, skorzystają na tym bardziej niż na uzyskaniu dyplomu na kredyt – zauważa AJ Agrawal, przedsiębiorca i doradca biznesowy firm z listy Fortune 500, odnosząc się do tego, że w USA i Anglii studia się płatne, ale w praktyce czesne opłaca państwo kredytem, który w końcu jednak powinno się spłacić. Czy naprawdę jednak reforma edukacji, która miałaby ją dostosować do wymagań XXI w. musi zaczynać się od bojkotu szkoły?
Friedman w Szwecji
Niekoniecznie. Choć bojkot państwowej edukacji to nie jest z gruntu głupi pomysł, lepiej zacząć od czegoś mniej spektakularnego, na przykład od dania ludziom wyboru.
W Szwecji obok państwowych szkół funkcjonują placówki oparte na systemie bonów edukacyjnych (pomysł neoliberała Miltona Friedmana) – są one finansowane z kiesy publicznej, ale zarządzane prywatnie, a to, jak prosperują, zależy od tego, czy są w stanie przyciągnąć uczniów. Chociaż Szwecja to kraj, który każdy socjaldemokrata uważa za raj na ziemi, ten aspekt jego funkcjonowania został uznany za porażkę. Dlaczego? Przeciwnicy prywatnej edukacji twierdzą, że szkoły prywatne zaniżyły poziom nauczania w Szwecji, co znajduje wyraz w wynikach testów PISA, porównujących poziom krajowych systemów edukacji. Wyniki Szwecji spadały od 2000 r. aż do zeszłego roku. – Szwedzka edukacja jest w chaosie, jest beznadziejnie niespójna i zawodzi tych, którzy potrzebują jej najbardziej – pisał na łamach NewStatesman.com Tim Wigmore.
W rzeczywistości jednak wprowadzenie namiastki rynku do systemu edukacji (bo bony edukacyjne to wciąż zaledwie odrobinę lepszy sposób wydawania pieniędzy podatnika) nie było przyczyną spadku wyników nauczania w Szwecji. Jak zauważa ekonomista i znany szwedzki bloger Tino Sanandaji, wyniki PISA spadały w placówkach publicznych, a w prywatnych rosły! – Badania pokazują też, że prywatne szkoły oparte na systemie bonów to bardziej zadowoleni nauczyciele, rodzice czy studenci, kosztują podatników mniej i nie erodują edukacji publicznej – twierdzi Sanandaji. Jako jedną z wielu przyczyn obniżania się średnich wyników wskazuje np. rezultaty osiągane przez dzieci imigrantów. Stać za tym może po prostu nieznajomość języka i – znów – fizyczna wręcz niemożliwość, by system publicznej edukacji radził sobie z dziećmi, które czasami różnią się od siebie pod każdym względem – od talentu przez cechy charakteru po status materialny rodziców. Jednak nawet wprowadzenie prywatnej edukacji, która może uczynić nauczanie bardziej efektywnym ekonomicznie, nie rozwiązuje problemu dostosowania się szkoły do indywidualnych potrzeb ucznia, a także nie odpowiada na pytanie, czego i jak nauczać.
Co z tego na przykład, że można w Polsce otworzyć prywatną szkołę, jeśli jest się ograniczonym odgórnie ustalonymi programami nauczania?
Co prawda można eksperymentować z formą nauczania – nauczyciel może stać na głowie z linijką w zębach i przekazywać uczniom wiedzę w formie stand-upu, ale zamiana nauki w rozrywkę to za mało, żeby miało to dodatni wpływ na nasze dorosłe życie. Wzorców przydatnych do reformy szkolnictwa warto poszukać tam, gdzie szkoły zastępuje się domowym nauczaniem indywidualnym, tzw. homeschoolingiem.
Najazd antyszczepionkowców
Polska konstytucja dopuszcza nauczanie domowe, ale w dość ograniczonym zakresie (trzeba mieć np. pozwolenie od dyrektora szkoły, do której zapisane jest dziecko), więc z opcji tej korzysta co najwyżej kilkaset dzieci. Edukacja domowa najbardziej popularna jest, rzecz jasna, w USA, gdzie liczba tak kształconych dzieci regularnie rośnie. Od 2003 r. wzrosła z ok. 1,1 mln do ok 1,8 mln. Nic dziwnego, że to, kto i jak uczy swoje dzieci, stało się przedmiotem zainteresowania badaczy społecznych. Wyniki tych badań najczęściej podważają mity narosłe wokół homeschoolingu.
Niektórzy uważają na przykład, że nauczanie domowe to domena ideologicznych antysystemowców i niebezpiecznych wariatów z ruchów antyszczepionkowych, negujących teorię ewolucji i wierzących, że ziemia jest płaska, a przede wszystkim nadopiekuńczych rodziców, którzy nie pozwalają dzieciom na kontakt ze światem zewnętrznym. Takie przekonania nie mają uzasadnienia empirycznego. – Powszechnie uważa się, że dzieci kształcone w domu są opóźnione, jeśli chodzi o socjalizację, ale badania pokazują coś przeciwnego. Są one w rzeczywstości lepiej zsocjalizowane od innych rówieśników – mówi Claudia Hepburn, ekspert od polityki edukacyjnej wolnorynkowego Instytutu Frasera z Vancouver. Przede wszystkim jednak dzieci nauczane w domu nie ustępują wiedzą i umiejętnościami tym chodzącym do szkoły.
Grupa amerykańskich badaczy pod wodzą Jean A. Patterson z Wichita State University przeprowadziła dekadę temu ciekawe badania jakościowe dotyczące homeschoolingu w USA. Doszli do wniosku, że wzorce nauczania wypracowane przez rodziców mogą być wykorzystane w reformowaniu tradycyjnej szkoły – mogą uczynić proces nauczania bardziej zróżnicowanym, otwartym i dopasowanym do wymagań rozwojowych danego dziecka. Patterson i spółka zauważają, że rodzice decydujący się na nauczanie domowe wcale nie uważają się za omnibusów. – Nie traktują oni lekkodusznie swojej decyzji. Przyznają, że nauczanie domowe to ciężka praca i wcale nie jest usłane samymi sukcesami – piszą badacze. Edukacja domowa wymaga, tak jak edukacja szkolna, narzucenia dzieciom pewnej dyscypliny, opracowania materiału do nauki (a każde dziecko wymaga osobnego „riserczu”), wyboru pomocy naukowych, zaangażowania czasu i finansów. O ile w tradycyjnej edukacji istnieje jasny podział na życie w szkole i w domu, o tyle „edukacja domowa to po prostu styl życia” – stosując ją, nie da się już oddzielić nauczania od zwykłego życia.
Większość badanych rodzin tworzy elastyczne i dynamiczne środowisko edukacyjne łącząc się w sieci z innymi rodzinami uczącymi swoje pociechy. W ten sposób rodzic grający na instrumencie może uczyć gry dzieci z innych rodzin w zamian za pomoc rodzica – trenera czy kogoś z uzdolnieniami matematycznymi. Nawiasem mówiąc, edukatorzy domowi w miarę rozwoju nowych technologii mają coraz łatwiejsze zadanie ze względu na coraz większą dostępność treści edukacyjnych w internecie, które jakością nie ustępują tym prezentowanym w szkołach. Można więc zaryzykować tezę, że jakość kształcenia domowego nieustannie rośnie. Nic więc dziwnego, że osoby, które były kształcone w domu, nie stają się mizantropami i nieudacznikami, a przeciwnie – osiągają sukcesy i nie brakuje wśród nich wybitnych artystów, naukowców, biznesmenów.
Nie idzie jednak o to, żeby wszyscy rodzice nagle stali się nauczycielami swoich dzieci, bo to jest po prostu niemożliwe, ale o to, że zrozumienie, skąd bierze się homeschooling i jak działa, może inspirować reformatorów do ograniczenia systemowej biurokracji tradycyjnej szkoły i rezygnacji z polityki „jeden rozmiar dla każdego”. Obecny, całkowicie przestarzały system kształcenia (kilka jaskółek wiosny nie czyni) jest przyczyną długofalowych problemów gospodarczych. Jeśli, jak liczą ekonomiści, ok. 3 proc. całości populacji to potencjalni innowatorzy, to przez to, że szkoła tłumi nasz przedsiębiorczy potencjał, nie wszyscy innowatorzy potencjalni zostają faktycznymi i produktywność w gospodarce nie rośnie tak bardzo, jakby mogła.
Na koniec oddajmy jeszcze na chwilę głos prof. Caplanowi: „Większość ekonomistów to cynicy mierzący wpływ edukacji na przebieg kariery. Ja także jestem cynikiem, ale cynikiem idealistą. Wierzę całym sercem w wartość życia intelektualnego, ale jestem cynikiem wobec ludzi. Wobec studentów, z których większość jest wroga kulturze i nawet najlepsi nauczyciele nie zainspirują ich do pokochania abstrakcyjnych idei. Jestem cyniczny wobec decydentów kontrolujących programy nauczania, bo sądzą, że wykonują pracę dobrze tylko dlatego, że uczniowie są im posłuszni. Nie nienawidzę edukacji. Kocham ją zbyt mocno, by zaakceptować jej orwellowską formę i ideę obowiązkowego oświecenia. Obowiązkowe studiowanie idei i kultury niszczy tę piękną podróż”.